Budowałem swoją karierę na nieustannym przełamywaniu wstydu. Dziś mamy epokę bezwstydu. Zanikają kryteria, punkty odniesienia. Dlatego z takim uporem upieram się przy rzemiośle, bo to może ostatnie w miarę trwałe kryterium.
Jesteśmy po setnym przedstawieniu "Garderobianego" Ronalda Harwooda - ja byłem na widowni, pan na scenie. Pan gra tam wielkiego aktora szekspirowskiego broniącego swojej zawodowej godności, a zarazem bufona i kabotyna. Odnalazł pan w tym tekście prawdę o swoim zawodzie? - To opowieść nie tylko o mnie, ale o każdym aktorze, który na dokładkę kieruje grupą teatralną. On zagrał 227 razy Króla Leara. Nie do końca się na początku zgadzaliśmy z reżyserem Adamem Sajnukiem, bo on chciał tę postać kompromitować. Dawny teatr jako coś rozpadającego się, podlegającego erozji. - Szmirusy, kiepski teatr, takie wrażenie miało powstać. Spytałem reżysera: jeśli ktoś zagrał z powodzeniem 227 razy Leara, to czy na pewno jest szmirusem? Za to zasługą reżysera jest przeczytanie Harwooda przez "Króla Leara". To Adam Sajnuk dodał scenę, w której Sir gra na scenie w akompaniamencie burzy - w tekście jest trochę inaczej. Ale jeśli ja gram "drugorzędnego