Wbrew oczekiwaniom twórców, przedstawienie nie podległo prawom oszlifowania i nie osiągnęło pełnej, krystalicznej formy. Wręcz przeciwnie: zużyło się i zatarło, stało się mniej wyraziste, jakby się rozleniwiło - o "Upiorze w operze" w reż. Wojciecha Kępczyńskiego w Teatrze Roma w Warszawie pisze Hubert Michalak z Nowej Siły Krytycznej.
Spadający żyrandol, naturalnych rozmiarów słoń, mnogie, barwne kostiumy, peruki i buty, wysokie schody, bogato zdobiona rama prosceniowa z wmontowanymi lożami, liczne, prędko zmieniające się dekoracje, olbrzymia krata zwieszająca się z sufitu, grota upiora, łódź "płynąca" po scenie - można wyliczać widowiskowe i pełne przepychu elementy entourage'u scenicznego, jakie składają się na końcowy rezultat ostatniej produkcji Teatru Roma. Widowiskowość i stawianie na efekt oszołomienia widza sprawdzają się znakomicie, zarówno technologicznie, jak i artystycznie. Cała reszta historii Eryka (Tomasz Steciuk) i Christine (Paulina Janczak) staje się zaledwie pretekstem do zaprezentowania możliwości i widowiskowości o niespotykanym rozmachu. Tragiczny los geniusza skrytego w podziemiach opery, którego miłość do młodej śpiewaczki popycha do zbrodni i nieuchronnie prowadzi do klęski, zasługuje chyba jednak na potraktowanie z większą starannością. Prze