Wróciłem z największego festiwalu Edynburga - Fringe Festival - wprost na największy festiwal Łodzi czterech kultur. Pierwsze wrażenie? Na ul. Piotrkowskiej, głównej promenadzie miasta, raptem parę plakatów i wiatr dmie. Artysty ani pół.
Czy dużo potrzeba, by miasto ożyło? Na High Street, głównej ulicy edynburskiego starego miasta, z tej okazji wyłączonej z ruchu, dwóch nastolatków z zabawkowymi gitarkami, machając fryzurami, grało hit "Everybody Needs Somebody" - pisze Leszek Karczewski w Gazecie Wyborczej - Łódź.
Więksi ekscentrycy uwodzili tłum pod gołym niebem zarabiając grube funty. Hity: robot-odkurzacz wygrywający na saksofonie rockowe evergreeny, połykanie i zwracanie nadmuchanego niebieskiego balonika, inscenizowany mecz na worki z wodą pomiędzy dwojgiem wyciągniętych z tłumu ochotników, dopingowany przez tych, których nie wyciągnięto. I żongler, stojący na ramionach wybranych spośród widzów facetów, rzucający nad ich głowami zapalono pochodnią, siekierą i maczetą. Wojna o widza W Łodzi informację o festiwalu można spotkać, jeśli przystanąć przy beżowym plakacie. W Edynburgu setki kolporterów ulotek nagabują przechodniów. Uciekają się do wybiegów. Aktorzy romansu co dzień dmuchają materac i wręczają kartki przebrani w piżamy. Inni leżą w poprzek bruku z ulotkami w wyciągniętych rękach. Na środku kuca odtwórczyni głównej roli w sztuce o autyzmie. W dłoniach trzyma kartkę z tytułem: "Znajdź mnie". Tłum wszystkich wymija.