Dziurawe premiery Zelenki i Wedekinda w Starym Teatrze.
Obie inscenizacje trwają po trzy godziny. Furda, niechby trwały i pięć, gdyby starczyło mocy scenicznej. Ale nie starcza. Przedstawienia pod koniec pełzną ciężko jak wiatraczek, któremu kończy się bateryjka. Która bateryjka? Zasilacz wyobraźni czy propellerek sensów? BIERZ MNIE "Lulu" ma już ponad sto lat. Teatr narobił zamieszania, ogłaszając niby to polską prapremierę Wedekinda, przygotował tymczasem jedynie prezentację nieznanej, pierwotnej wersji sztuki. Tej nieułagodzonej, obnażającej obleśne fascynacje autora dziecinno-damskim ciałkiem. Uwypukliło to oczywiście kwestię ukrytej pedofilii tudzież inne podobne motywy wyławiane z wypiekami przez fascynatów genderowych obsesji. Atoli nie odmieniło w decydujący sposób fabuły, w myśl której nastoletnie (w wersji hard siedmioletnie!), naładowane seksem zwierzątko doprowadza do ekstazy i zguby tabun dorosłych obojga płci. Bez wampowatych intencji, od niechcenia konsumuje ich jak zakąski.