Nie potrafię domyślić się powodów, dla których Iwona Kempa zapragnęła uteatralnić "Wspólny pokój" Uniłowskiego.
Przerabiać na scenę można wszystko. Od Homera po gazetowe wycinki. Zanim jednak rozkręci się teatralną machinę, warto zadać pytanie: po co? Dla kogo? I co, tak naprawdę, mamy do powiedzenia? Jeżeli odpowiedź brzmi: nic, robi się przykro. Kempa pożycza od Uniłowskiego zdarzenia i opowiada je po kolei, w miarę rzeczowo, jak w normalnym, realistycznym teatrze rodem z Zapolskiej lub Kisielewskiego. Jeżeli ktoś nie zna powieści, może się co prawda nieco zagubić w rodzinnych parantelach sublokatorów pokoju, ale obrazek następuje po obrazku, płynnie i bez zakłóceń. Umożliwia to dekoracja. Wspólny pokój, obstawiony gęsto łóżkami, niczym dzisiejsza noclegownia znajduje się na podeście, w głębi sceny. Przed nim, blisko widowni, pusta przestrzeń. Kiedy ustawi się tu stoliki, staje się kawiarnią. Jest też miejscem sennych marzeń artysty Lucjana. Kempa pożycza także od Uniłowskiego postacie, ale zaledwie je szkicuje, blado i dość nieudolnie. A