Milicjant obserwował pochód studentów, którzy po ostatnim przedstawieniu "Dziadów" szli pod pomnik Mickiewicza. Napisał w raporcie, że "było spokojnie, więc odjechał". Nie wiedział, że właśnie zaczyna się trzęsienie ziemi - piszą Anna Bikont i Joanna Szczęsna w Gazecie Wyborczej.
Kiedy w połowie stycznia 1968 r. rozeszła się po Warszawie wiadomość, że partia zdejmuje z afisza "Dziady" Mickiewicza w reżyserii Kazimierza Dejmka i 30 stycznia odbędzie się ostatnie (zaledwie jedenaste od listopadowej premiery) przedstawienie - wszystkie bilety były już od dawna wyprzedane. To, że zapowiedziano datę ostatniego przedstawienia, było dla Jacka Kuronia koronnym dowodem, że władza sama prosiła się o demonstrację. "Wiadomość wydawała się dziwna (...). Bo przecież można było któregoś dnia po prostu przestać grać Dziady . Poszłaby stugębna plotka po fakcie" - wspominał w książce "Wiara i wina". Z informacją, że w obronie "Dziadów" i Dejmka chcą zaprotestować studenci warszawskiej Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej, przybiegła do Kuronia Teresa Bogucka. Pamięta, że był przeciwny demonstracji i zaproponował zbieranie podpisów pod petycją do władz. Wtedy jednak wydarzenia miały już swoją dynamikę. Studenci PW