O drodze od ubogiego studenta AGH do międzynarodowej sławy śpiewaka operowego, o dobrych ludziach spotykanych po drodze, a nawet o słabości do... golonki-opowiada z okazji jubileuszu 55-lecia na scenie WIESŁAW OCHMAN w rozmowie z Henryką Wach-Malicką w Polsce Dzienniku Zachodnim.
Kiedy dzwoniłam niedawno do Opery Śląskiej, nie było nikogo, kto mówiłby o panu "po nazwisku", wszyscy szukali... mistrza. Piękny jubileusz - 55 lat na scenie - zwalnia ze skromności, więc proszę o szczerość. W którym momencie mistrzem pan się poczuł? Takim, który może już uczyć innych i dzielić się doświadczeniem? - Usłyszeć "mistrzu" to jest mile, a nawet schlebiające... Myślę jednak, że to słowo bierze się w pierwszej kolejności z szacunku dla drugiej osoby, jej talentu i osiągnięć. A dopiero potem jest uznaniem umiejętności pedagogicznych. Kiedy śpiewałem w Teatro de la Maestranza w Sewilli, a byłem wtedy dość młody, po raz pierwszy zastanowiło mnie, że nie tylko koledzy śpiewacy, ale i inni ludzie mówią do mnie "maestro". Myślałem nawet, że to taki miejscowy zwyczaj, że tak nazywa się tam wszystkich odtwórców pierwszych partii... Ale nie. To był wyraz podziwu dla tego, co artysta - w tym przypadku uznano, że ja - osiągną�