Należy do tego pokolenia wielkich aktorów, którzy nie lubią rozprawiać o sobie i swoim życiu. Ale Piotr Najsztub prowokuje go, jak może. Pyta o próżność, zazdrość, o starzenie się, a nawet o koniec świata! Kto wychodzi z tego pojedynku zwycięsko? - rozmowa z JERZYM RADZIWIŁOWICZEM, aktorem Teatru Narodowego w Warszawie.
Jest Pan chyba jednym z ostatnich tak strasznie poważnych aktorów. - Dlaczego "strasznie poważnych"? Rozmawia Pan tylko o rolach, o reżyserach, historii, a o sobie nie. W tę nowoczesność nie chce Pan wejść. - Na czym ona polega? Na sprzedawaniu siebie. Na eksponowaniu "ja". - Ale ja sprzedaję siebie, wychodzę na scenę przed ludzi za pieniądze. Jako aktor, ale jaki jest człowiek Radziwiłowicz? - Nie musimy się wszyscy temu poddawać i mnie nie interesuje dzielenie się rzeczami, które są wyłącznie moje. Bo jest Pan ponurakiem? - Tak siebie nie widzę. Jestem normalny, w miarę. A pan jaki jest? Długo czekam na odpowiedź. Pan nie wie. Jestem ironicznie wycofany. - To znaczy? Staram się nie podpadać pod żadną kategorię. - Więc może dobre byłoby określenie, że coś nas łączy. Podrążmy podobieństwa. Wstyd jest mi obcy. A Pan się czegoś wstydzi aktorsko? - Zdarzyło się parę słabych spektakli, ale musiały się zdarzyć, skoro tyle