Co by się stało z pudełkiem szachów, gdyby nagle ktoś odłupał kawałek planszy z uporządkowanymi racjonalnie kwadratami? I gdyby do kompletu drewnianych, jednorodnych figur z królem i królową trafił dodatkowy pionek, niechby nawet z kości słoniowej? Ano, w ogólnym chaosie rozgrywanie rutynowych partii okazałoby się niemożliwe. Chyba że ktoś usunąłby intruza. No i ta nadgryziona plansza... W białostockiej "Iwonie, księżniczce Burgunda" w reżyserii Waldemara Śmigasiewicza (Warszawa) i ze scenografią Macieja Preyera (Kraków) kurtyna otwiera się jak pudło szachów wypełnione zużytymi, pokrytymi patyną czasu figurami, które wegetują wśród zarzuconych na strychu koni na biegunach i innych atrybutów niewinnego dzieciństwa. W takim świecie nic nie może być niewinne, proste i dobre. Niestety, innego świata nie ma. No, chyba że w tym jednym momencie, kiedy romantycznie zachodzi słońce (na współczesnym billboardzie), co u Królow
Tytuł oryginalny
Iwona, księżniczka Śmigasiewicza
Źródło:
Materiał nadesłany
Gazeta Współczesna nr 48