Można było oczekiwać, że w reżyserskim debiucie Jacka Ostaszewskiego ujawnią się w nowy w sposób związki kompozytora z teatrem. Że kompozytor wesprze reżysera, obdarzy go jakimś szczególnym wyczuciem sceny, wrażliwością na jej dźwiękową przestrzeń, jej głosy. W oczekiwaniach tych krył się właśnie szacunek dla Ostaszewskiego jako człowieka teatru, a nie - autora lepszej lub gorszej muzyki teatralnej. Bo też rzec trzeba, iż Ostaszewski wchodził w teatr (abstrahuję tu od jego rodzinnych z teatrem związków) świadom własnych wobec niego oczekiwań, ale i powinności. Kompozytor zdaje przecież sobie sprawę, że muzyka w teatrze współtworzy, a nie ozdabia, współgra, nie uwieńcza. Doświadczenia w tej mierze, którymi dzielił się też z innymi (od muzycznego treningu prowadzonego w II Studio Wrocławskim Cynkutisa, po zajęcia w krakowskiej PWST), pozwalały tedy patrzeć nań jako na potencjalnego reżysera właśnie. Do debiutu w tej roli namówi
Źródło:
Materiał nadesłany
"Teatr" nr 4