Jeszcze trochę, a dyrygenci z orkiestrą przeprowadzą się na scenę, zaś śpiewacy wraz z dekoracjami znajdą się w podziemnej fosie. Wcale nie żartuję, rozmach i autokratyzm dyrygentów w teatrze muzycznym budzi mój szczery niepokój. Najpierw przestraszyłem się podczas spektaklu "Ingę Bartsch" w warszawskim Teatrze Wielkim, pod którym podpisał się Henryk Czyż, sprawujący tam aż siedem (!) funkcji - autora muzyki, scenariusza, realizatora, kierownika muzycznego, inscenizatora, reżysera i dyrygenta. Efektem było widowisko nadzwyczaj pretensjonalne w formie i muzycznie wtórne. Nie chcę, broń Bożę, wchodzić w kompetencje Jerzego Waldorffa i pisać o muzyce, mówiąc o teatrze muzycznym chcę zwrócić uwagę na jego aspekt sceniczny, widowiskowy; a więc kłócić się będę o inscenizację. Otóż inscenizacja "Ingę Bartsch" w realizacji Henryka Czyża stanowiła złowrogie memento. Historię z berlińskiego kabaretu epoki przed-hitlerowskiej rozpoczął insc
Źródło:
Materiał nadesłany
Polityka, nr 16 (1354)