Na scenie jest szara rupieciarnia, w której jakby się pomieszały style i epoki, a na dodatek szykuje się remont albo wielkie sprzątanie. Niby salon, a może teatr w salonie lub salon w teatrze? Chyba teatr, bo pojawiają się aktorzy. A może nie teatr, bo ci aktorzy nadymają się, imponują patosem i frazesami, zupełnie jak w życiu. Cokolwiek ustalimy, wkrótce zorientujemy się, że uczestniczymy w jeszcze jednej narodowej maskaradzie. Pojawiają się w niej postacie, ucieleśniające niektóre z polskich nieśmiertelnych stereotypów. To nasi XIX-wieczni pradziadowie, co to dzielnie piersi nadstawiali albo nie ryzykowali, ale patriotycznie i solidarnie gorzki chleb wygnania jedli, w podnieceniu oczekując krajowych emisariuszy. Pradziadowie smędzą i ględzą, ale przynudziwszy, co raz czymś zaskoczą, co nielogiczne jakieś, z innej rzeczywistości, sarkazmem podszyte, Gombrowiczem zalatujące, nawet świętość plugawiące. Z czasem się oka
Tytuł oryginalny
Intelekt bez przyprawy
Źródło:
Materiał nadesłany
Gazeta Robotnicza nr 141