W nadawanym niedawno programie telewizyjnym "Twarze teatru" Jerzy Stuhr przytoczył ulubione powiedzenie, jednego ze swoich nauczycieli ze szkoły teatralnej Eugeniusza Fulde. Mądry doświadczony pedagog mawiał: "Hamleta można nago i na strychu... ino po co?" Naprawdę trudno znaleźć stosowniejsze motto do przedstawienia najgłośniejszego dramatu Szekspira, którym nas uraczył Teatr Polski. Po pierwsze nie ma w nim Hamleta. Z szekspirowskim duńskim księciem nie ma nic wspólnego błąkający się po scenie młody człowiek (Bogusław Linda), który jednakowo monotonnym głosem i z tym samymm zaangażowaniem wygłasza zarówno piękny renesansowy monolog o człowieku jak też prawi impertynencje Ofelii i zastanawia się czy "Być albo nie być?" W interpretacji kluczowej postaci dramatu poszedł realizator przedstawienia Piotr Paradowski - jak to się mawia - "na całość", czyniąc z Hamleta rozhisteryzowanego homoseksualistę z kompleksem Edypa w dodatku. Podobnych pomys
Źródło:
Materiał nadesłany
"Wieczór Wrocławia" nr 281