W pudle z dawną korespondencją szukałem listów od Keta Puzyny; w końcu sierpnia minęło ćwierćwiecze jego śmierci i chciałem coś sprawdzić. W osobnej kopercie, gdzie je wreszcie znalazłem, zaplątał się inny list, zaadresowany podobnym charakterem pisma, co pewnie kiedyś mnie zmyliło; nadawcą był, jak się teraz okazało, Tadeusz Konwicki - pisze Tadeusz Nyczek.
Zupełnie nie pamiętałem, żeby Konwicki kiedykolwiek do mnie pisał. Owszem, znałem go, ale całkiem jednostronnie, z książek po prostu. Kochało się w nich całe moje pokolenie. Konwa, jak o nim z czułością mówił Janusz Anderman, to był nasz ojciec duchowy, mistrz i przewodnik. Nie jedyny co prawda, ale w ścisłej czołówce. Chociaż zaraz... chyba jednak kiedyś zetknęły się nasze dłonie w przelotnym powitaniu. Bodaj przy jakiejś zbiorowej okazji ktoś nas sobie przedstawił... Incydent bez znaczenia. On pewnie nie pamięta i ja ledwo sobie przypominam. A tu w odkopanych papierach ni stąd, ni zowąd list od Konwickiego. Odręczne pismo, czarny atrament, lekko już wyblakły. Dobra stara szkoła epistolarna. Ciekawym swoją drogą, czy Konwicki wciąż ma to samo pióro i czy nadal pisuje nim listy, jeśli w ogóle je pisze. A nawet jak nie, miło pomyśleć. Przy trzecim zdaniu lektury coś mi zaczęło w głowie świtać. Potem już reszta klapek się otworzył