Mateusz Węgrzyn: Niemiecka publiczność bardzo dobrze przyjęła „Szosę wołokołamską“ w pani reżyserii. Polscy widzowie również cenią ten spektakl. O czym świadczy ta dobra, polsko-niemiecka „czytelność“ przedstawienia? Czy to tylko sprawa artystycznie opowiedzianej wspólnej historii? A może Heiner Müller jest już zadomowiony w polskim teatrze?
Barbara Wysocka: „Szosa Wołokołamska” to tekst trudny w odbiorze ze względu na formę – skondensowaną, poetycką, operującą głównie monologiem – jak również ze względu na treść. Rozliczenia Müllera z historią własnego kraju nie dla każdego są interesujące. W Polsce publiczność doceniła przede wszystkim sposób, w jaki udało nam się uporać z karkołomnym tekstem. Starsi widzowie często wspominali, że w spektaklu mogli odnaleźć własne doświadczenia sprzed lat, a młodzi najbardziej żywiołowo reagowali na część dotyczącą rozliczeń między pokoleniami. Niemiecka publiczność była ciekawa naszego podejścia do tego tekstu. Müller ma w Niemczech pewien kod inscenizacyjny, my siłą rzeczy musieliśmy go przełamać, rozgryzać w inny sposób, szukać innej formy i narzędzi. Müller po polsku brzmi inaczej, buduje inny kontekst i prowokuje inne obrazy. Myślę, że to było dla niemieckich widzów interesujące.
M. W.: Kilkakrotnie spotkałem się z opinią, że w reżyserii Barbary Wysockiej wyraźny jest znak „dojrzałej, subtelnej kobiecości“. Jak odnosi się pani do takich recenzji? – To rodzaj ukrytego szowinizmu, pseudoprofesjonalnych tez, tylko osobistych odczuć czy może przejaw jeszcze innych pobudek?
B. W.: Naprawdę ktoś tak powiedział? Kiedyś zarzucano mi, że lokuję widzów w laboratorium bez uczuć. „Dojrzała, subtelna kobiecość” brzmi dla mnie podejrzanie, jakby ktoś nie znalazł narzędzi do opisania spektaklu, tylko kierował się swoją poboczną wiedzą na temat reżysera. Kiedy słyszę coś takiego, to zastanawiam się, czy gdyby ktoś obejrzał spektakl bez podpisu, to wiedziałby czy reżyserem jest kobieta czy mężczyzna. Ale oczywiście osobiste odczucia są dozwolone, nie dyskutuję z tym.
M. W.: 30 listopada 2012 roku w Teatrze Polskim we Wrocławiu ma się odbyć premiera Sofoklesowego „Filokteta“ w pani reżyserii. Co stało się impulsem do sięgnięcia po ten dramat?
B. W.: Chęć spotkania z konkretnym autorem, z konkretną obsadą i z tematem nienawiści, wściekłości na system, choroby spowodowanej tym systemem. Interesowało mnie badanie gestu odrzucenia i poczucia bycia odrzuconym.
M. W.: Filoktet dość ostentacyjnie przeżywa swoje cierpienie. Nie chodzi tylko o jęki i jątrzącą się ranę, lecz o jego stosunek do swojej udręki. Traktuje ją jako konieczne jarzmo, ale też niejako szantażuje tym innych. Neoptolemos mówi mu: „Mój drogi, nie chełp się ciągle nieszczęściem“, i później: „Dla takich, którzy sami sobie szkodzą,/ Jak ty – bynajmniej nie byłoby słusznie/ Wyrozumienie żywić lub litość./ Tyś zdziczał, nie chcesz przyjąć żadnej rady,/ Choćby ci radził nawet ktoś życzliwy,/ Bo go nie cierpisz, uważasz za wroga“ (tł. J. Łanowski). Do jakiego stopnia Filoktet jest masochistycznym cierpiętnikiem?
B. W.: Dużo zależy tu od przekładu oraz sposobu odczytania tekstu. I przyjętej konwencji. Cierpienie i nienawiść to wszystko, co Filoktet ma. Zarówno przeszłość jak i przyszłość są tym cierpieniem zagarnięte, zawłaszczone. Jego wściekłość jest uzasadniona, stracił wiele przez swoich wrogów, więc wypowiada wojnę systemowi. Cierpienie Filokteta nie ogranicza się do dolnej kończyny. On jest cierpieniem, jego choroba go definiuje. To nie jest rana na nodze, tylko wielka rana w środku. Traktuję poważnie ból Filokteta, nie jest dla mnie cierpiętnikiem, tylko osobą skrzywdzoną, która się w swoim poczuciu krzywdy zamknęła. Nie znaczy to, że stoję po jego stronie – uważam, delikatnie mówiąc, że mógłby szybciej podejmować pewne decyzje.
M. W.: Oficjalnie spektakl „Filoktet“ ma się opierać tylko na dziele Sofoklesa. Nie współpracuje z wami dramaturg, nie ma informacji o pracy za pomocą improwizacji. Zostaje antyczna tragedia, w której w kwestiach postaci wiele jest opisowości, dialogowych „dydaktycznych powtórzeń“, a także sporo patosu z archaicznym zabiegiem deus ex machina na końcu. Jak „uruchomić“ ten tekst, który wydaje się trudny dla współczesnej inscenizacji?
B. W.: Przez ciągle ponawianą próbę zrozumienia, o co chodziło Sofoklesowi, kiedy prawie 2500 lat temu opisywał mechanizmy polityki i wojny. Co miał na myśli, tworząc postać anarchisty Filokteta, kto był jego rzeczywistym wrogiem, wzorem postaci Odysa. Przez badanie tych mechanizmów i szukanie odnośników do nich dzisiaj. Cała ta sytuacja jest przecież bardzo aktualna. Owszem, język i powtarzalność (aż do granic absurdu) pewnych kwestii są trudne w inscenizacji, ale próbuję z tego korzystać, przyjąć, że to właśnie jest forma tego spektaklu – ta zagmatwana gadanina wokół problemu, którego mogłoby nie być. Istotą rzeczy jest moment, w którym się to wszystko odbywa – tuż przed upadkiem Troi, co więcej: wszystko się odbywa w tym właśnie celu, aby Troja upadła.
M. W.: Reżyseruje pani także w operze. Co jako praktyk odpowiedziałaby pani teoretykom, głoszącym, że opera to „gatunek nader sztuczny i przez to skostniały“?
B. W.: Od dawna nie spotkałam się z taką opinią. Raczej wszyscy nieustannie powtarzają, że opera to pole do poszukiwań. Mnie w operze pociąga możliwość łączenia sztuk – muzyki z filmem i tańcem, obrazów z dźwiękiem, ruchu z bryłą scenografii. Pracując w operze, wykorzystuję wszelkie środki i narzędzia, jakimi dysponuję – aktorstwo, teatr, film. Opera rządzi się innymi prawami i to jest super.
M. W.: Dosyć często grywa pani w spektaklach opartych na tekstach wykorzystujących temat klasyczny (Arycja w „Fedrze“ J. Racine'a, Klitemnestra w „Orestei“ I. Xenakisa, Kasandra/Chór w „Odprawie posłów greckich“ J. Kochanowskiego) lub na tekstach, które swoiście „recyklingują“ te klasyczne (Ifigenia w „Ifigenii. Nowej tragedii“ P. Demirskiego i M. Zadary wg „Ifigenii“ J. Racine'a). Czy znajduje pani wspólny mianownik dla tych ról? Z jakich powodów bierze się systematyczna praca nad klasycznymi dramatami?
B. W.: Klasyczne teksty i tematy mają w sobie wielka siłę. Polska klasyka napisana wierszem to potęga, jako aktorka uwielbiam nad nią pracować. Jest coś prostego, wielkiego i czystego w tej formie i treści. Coś ważnego. Być może zamiłowanie do wiersza wiąże się z moją muzyczną przeszłością. Ja po prostu lubię jak coś ma swój rytm, swoją formę, dobrze się w tym odnajduję.
M. W.: „Filoktet“ jest trzecim projektem realizowanym przez panią we Wrocławiu. Co skłania do powrotów do tego miasta?
B. W.: Publiczność wrocławska. I powrót do świetnych aktorów. To spotkanie to przyjemność. Są fantastyczni.