CYKL został z grubsza zachowany. "Zemsta" powraca na scenę Teatru Narodowego w nowym kształcie mniej więcej co dziesięć lat. Tę prawidłowość potwierdza już kilka dziesięcioleci naszego wieku (1913, 1923, 1933, 1938). Pierwszą po wojnie, a ostatnią przed obecną, widzieliśmy "Zemstę" w Teatrze Narodowym w roku 1953 w reżyserii Bohdana Korzeniewskiego i mamy ją jeszcze w świeżej pamięci. Było to przedstawienie tym bardziej pamiętne, że świadomie polemiczne. Polemiczne nie tyle w stosunku do tradycji scenicznej arcykomedii Fredry (ta bywała bardzo rozmaita, co udowodnił wówczas Jerzy Kreczmar w obszernym studium "Tradycja i nowatorstwo"), co w stosunku do analiz i wyroków krytycznych, pokutujących w części starej, a zmartwychwstałych w niebezpiecznych modyfikacjach w całości nowej polonistyki.
Cykliczne powroty arcydzieł na narodową scenę tylko wtedy tworzą tak bardzo potrzebną naszemu teatrowi, żywą, wzbogacającą się tradycję, kiedy nie są powrotami mechanicznymi. Wiadomo, że "Zemsta" na scenie Teatru Narodowego powinna być przedstawieniem wzorowym. Ba, łatwo powiedzieć. Spróbujmy jednak nieco to skonkretyzować. Po pierwsze taka wzorowość raczej wyklucza swobodne eksperymenty na planie treści utworu czy formy przedstawienia. Jeśli na innych scenach gotowi jesteśmy akceptować przedstawienia odkrywające jedną tylko stronę z możliwości interpretacyjnych, to tutaj, w Narodowym, pragniemy by ukazało się i zabrzmiało wszystko. W sposób dopasowany i harmonijny, bogaty i doskonały. Po drugie zaś, owa "wzorowość" musi oznaczać jeszcze coś bardzo ważnego: uwzględnianie postępu wiedzy o przedmiocie inscenizacji. Przemyślenie i uwzględnienie rezultatów badań nad autorem i utworem, tych najaktualniejszych z dostępnych, w sposób naturalny u