- W aktorstwie nigdy nie było naturalnej drogi awansu, my jesteśmy do tego przyzwyczajeni. To młodzież nie ma o tym pojęcia. Kiedyś jak ktoś się zaangażował np. do Rzeszowa, to żeby się stamtąd wydostać, potrzebował 10 lat, nawet jeśli był bardzo zdolny. Dziś chyba dalej tak jest - ANDRZEJ WICHROWSKI zagra w w "Kotce na rozpalonym blaszanym dachu" w Teatrze im. Jaracza w Łodzi.
Agnieszka Michalak: Pierwszy egzamin z aktorstwa zdawał pan w Szczecinie... Andrzej Wichrowski: To był dziwny czas. W 1977 r. skończyłem łódzką szkolę i zaangażowaliśmy się z Ewą (Ewa Wichrowska, żona aktora - red.) do Szczecina. Ja do Teatru Polskiego, Ewa do Maćka Englerta, do Współczesnego. Zostaliśmy tam dwa lata. Przy moim pierwszym przedstawieniu - "Księciu Niezłomnym" - spotkałem się z Bogdanem Cybulskim, scenografem Marcinem Jarnuszkiewiczem i ze Staszkiem Syrewiczem, który robił muzykę. Zagrałem Księcia. To była jak na tamte czasy dość oryginalna realizacja, ponieważ Cybulski był bardzo śmiałym reżyserem. Dziś już nie ma takich. Przede wszystkim wszechstronnie wykształcony - skończył filologię polską, konserwatorium na skrzypcach i reżyserię. Poruszał tematy, które wtedy nie były zbyt popularne. Owszem, grało się klasykę, ale takie głębokie zanurzenie w mistycyzm, w rozmowę z Bogiem, ze sobą o istocie naszego bytu, o tym, c