W polskim teatrze coś się właśnie zasadniczo zmieniło. Niektórzy zadają wręcz pytanie: czy to w ogóle jest jeszcze teatr? - pisze Dariusz Kosiński w Tygodniku Powszechnym.
Już ponad sto lat temu obwieszczono nadchodzącą nieuchronnie śmierć teatru jako sztuki iluzyjnych przedstawień dramatycznych, pokazujących urzeczonym widzom świat lepszy, bo bardziej intensywny, łatwiej zrozumiały i zarazem mocniej odczuwany niż ten, do którego wracali, gdy spektakl był skończony. I rzeczywiście: pojawiło się kino, a po nim potop nowych, widowiskowych atrakcji. W teatrze nastąpił wielki kryzys, w Polsce (i tylko w Polsce) nazywany "wielką reformą". W rezultacie tych wszystkich zmian niemal nie sposób sobie dziś wyobrazić, czym było wyjście do teatru dla mieszkańca Krakowa - powiedzmy młodego Stacha Wyspiańskiego - pod koniec lat 80. XIX wieku, nie mówiąc już o tym, czym było dla mieszkańca Warszawy - powiedzmy młodego Juliusza Słowackiego - 60 lat wcześniej. A mimo to nie sposób uznać, że jakiś "stary" teatr się całkowicie skończył, a jego miejsce bez reszty zajął "nowy", zupełnie inny. I Juliusz, i Stach, i widz żyją