PRL prowadzi bujne życie pośmiertne jako maskotka dzisiejszej kultury popularnej i nie trzeba tego udowadniać nikomu. Teatr, choć ulega powszechnej modzie na PRL-owski sztafaż rodem z filmów Stanisława Barei, nie rezygnuje jednak z głębszej refleksji nad doświadczeniem pokoleń - pisze Małgorzata Jarmułowicz.
Zbiorowa pamięć dziejowych przełomów lubuje się w spektakularnych, symbolicznych gestach, ochoczo windując je do rangi milowych słupów historii. Dużo mniej wyrazisty, często gęsto mgłą zasnuty pozostaje pejzaż, który rozpościera się pomiędzy tymi słupami. Nie inaczej jest z historią PRL-u przekładaną na język sceny teatralnej. Jako szkoła tak pożądanych przez zbiorową wyobraźnię gestów symbolicznych teatr nie zawiódł: pamiętne słowa o tym, że "4 czerwca skończył się w Polsce komunizm" nie padły przecież z ust polityka, lecz aktorki. To, jak z pamięcią PRL-u radzi sobie teatr w nowej rzeczywistości, nie ma już jednak nic wspólnego z dobitnie jednoznacznym tonem solowego występu Joanny Szczepkowskiej. Wypadałoby raczej mówić o polifonii skrajnie zróżnicowanych głosów: młodych i starych, sentymentalnych i oskarżycielskich, żartobliwych i zdjętych grozą, zdystansowanych i rozemocjonowanych. Jednym śmieszno, drugim straszno, a wszys