Sztukę końca XX wieku opanował postmodernizm - zwierzę, które manifestuje się hasłem, że wszystko już było. Teraz zostało nam tylko cytować inne dzieła, a słowo "oryginalny" wsadzić miedzy bajki. Twory tzw. postmodernistyczne wypełniają wiec beznadzieja i przeczucie katastrofy, ponure ziewnięcia i bezradne boksowanie nóżki w piachu Równych bohaterów. Metafizyki i boskości szukać w tym można z latarkę.
Prąd ten dotarł z tradycyjnym opóźnieniem nad Wisłę i podzielił tuziemczą krytykę na obrońców patriotycznego zadęcia i zwolenników nowoczesnych rozwiązań. Niezawodny okazał się w tym wszystkim Czesław Miłosz, który w panoszeniu się postmodernizmu ujrzał erozję tzw. wyobraźni religijnej, czyli, ni mniej ni więcej, oderwanie myślenia współczesnego artysty od tradycyjnej i wielowiekowej religijnej symboliki. Tadeusz Słobodzianek swoim "Carem Mikołajem", którego nadała telewizja w ubiegłym tygodniu, jak dla mnie, pospieszył Miłoszowi z pomocą. Choć najnowsza sztuka Słobodzianka opowiada o mechanizmach XX-wiecznej historii i o tym, że jeśli czegoś w niej zabrakło, to na pewno Boga, przeniknięta jest cała na wskroś chrześcijańską metaforyką. Gdy na drodze do Grzybowszczyzny spotykają się prorok-hochsztapler Ilja i car-oszust Mikołaj, czuję, że za chwilę wieś stanie się jakimś czarcim pośmiewiskiem. Gdy car po raz pierwszy ukazuje si