Himilsbach byłby wart o wiele mniej, gdyby nie jego partner filmowy, brat syjamski na planie, w knajpie i anegdotach, czyli Zdzisław Maklakiewicz. Na planie "Rejsu" stworzyli niezapomnianą parę: niejakiego Sidorowskiego (tak nazywał się kierownik warszawskiego SPATiF-u w latach 60. i 70.: klubu, knajpy, ośrodka pracy twórczej, agencji towarzyskiej i kantoru wymiany walut w jednym) i inżyniera Mamonia, wybitnego znawcy polskiej kinematografii - pisze Paweł Smoleński w Gazecie Wyborczej.
Kochano ich, bo im nie zazdroszczono. Dla zmęczonego i sfrustrowanego narodu stanowili dowód, że nie trzeba wyglądać jak Beata Tyszkiewicz, żeby zrobić karierę. I że nie ma się o co bić, bo z tej kariery nic nie wynika - pisał o tych dwóch Janusz Głowacki. Działo się to w drugiej połowie 1969 r. (właściwie w sierpniu..., i tak dalej) w mieście powiatowym Toruń, no i dwa dni przed rozpoczęciem zdjęć do filmu "Rejs" [na zdjęciu] w reżyserii Marka Piwowskiego, broń Boże debiutanta, ale artysty, który jednak wcześniej nie zrobił żadnej fabuły. Reżyser wymyślił, by "Rejs" zasiedlili głównie aktorzy amatorzy. Scenariusz poddany wszelkim procedurom ocen i zatwierdzania przez stosowne władze oraz starszych kolegów artystów wnet został porzucony na korzyść improwizacji, dokumentu, kontekstu, a więc na rzecz prawdy o czasach (ulotne, bo czasy się zmieniają) i natury ludzkiej (ponadczasowe, bo ta jest, niestety, niezmienna), choćby było to bardz