Gdyby na premierze "Heddy Gabler" na scenie Miniatura Teatru Słowackiego w Krakowie zjawił się człowiek, który pierwszy raz w życiu miał do czynienia z Ibsenem - pomyślałby, że to straszny grafoman.
Droga cioteczko Julio, jak dobrze, że przyszłaś - pauza. Mój drogi Jörgenie, jakże się cieszę, że cię widzę - cisza. Cioteczko masz ładny kapelusz - pauza. Cioteczka: - przewlekła cisza. Nie jest to dosłowne przytoczenie tekstu sztuki Henryka Ibsena "Hedda Gabler", ale próba oddania rozmamłanego klimatu przedstawienia w krakowskim Teatrze Słowackiego. Cisza, dziura, popatrywanie, bezwładność... Hedda Gabler - femme fatale - spaceruje po scenie wyginając się w tył, jakby w talii miała umocowany rozżarzony pręt. Jörgen Tesman - mąż - zagląda jej w oczy. Zapomniał tekstu? Chyba nie. Zwolnienie obrotów sceny spowodowane jest tym, że nie wiadomo co robić dalej. Chodzą, gadają, popatrują... i krzyczą. Dlaczego tak krzyczą? - pyta szeptem moja towarzyszka. Może tu jest za mała odległość między sceną, a widownią i dlatego tak głośno słychać - zastanawia się z naiwną wiarą człowieka, który przywykł doszukiwać się rozsądnych pr