- Kończysz szkołę, myślisz, że teraz to dopiero pokażesz, tymczasem wcale nie było tak różowo. Zaczął się stan wojenny. Zorientowaliśmy się, że nikt nie będzie o nas zabiegał, bo każdy zastanawia się, czy teatry w ogóle przetrwają - mówi aktorka Hanna Śleszyńska.
Budzi sympatię już samym swoim uśmiechem. Mistrzyni kabaretu, obdarzona komediowym talentem i pięknym głosem. Na scenie i w życiu optymistka, wulkan energii. Robi to, co lubi i nie ogląda się za siebie. Słyszałam, że płynie w tobie błękitna, szlachecka krew? H. Ś.: To prawda. Kiedy byłam mała, ojciec zawsze mówił, że mamy herb. Szukał naszych korzeni i w końcu, dzięki programowi "Sekrety rodzinne", odkryliśmy, że herbem naszego rodu jest Grzymała. Oczywiście nie ma to większego znaczenia, ale byłam bardzo dumna, gdy w "Ogniem i mieczem" trafiłam na braci Śleszyńskich, którzy ze Skrzetuskim wiwatowali. Tylko niby mam ten rodowód szlachecki, a jak przychodzi co do czego, to zawsze obsadzają mnie w roli prostych bab (śmiech). Bo w Kabarecie Olgi Lipińskiej byłam ciotką, w filmie "Dom" Lodzią, która roznosiła cielęcinę. Jadzia w "Rodzinie zastępczej" i leśniczyna Auguścikowa w "Blondynce" - toż to proste kobiety są. Ale ja bardzo je l