Słowa, słowa, słowa - to jedne z najsłynniejszych słów księcia Hamleta. W "Hamlecie", wyreżyserowanym przez znanego włoskiego reżysera Roberto Bacciego, padają na samym wstępie, zanim jeszcze widzowie zdążą dobrze usadowić się w fotelach - pisze Jarosław Zalesiński w Polsce Dzienniku Bałtyckim.
Publiczność ogląda rodzaj pantomimicznej uwertury: aktorzy, wszyscy okutani w szermiercze kostiumy, zastygają w efektownych układach i ożywają, gdy padają "słowa, słowa, słowa"... Czyżby reżyser chciał nas przekonać, że słowami możemy stwarzać rzeczywistość, wprawiać ją w ruch? Tak właśnie dzieje się w jego przedstawieniu. Historię (zresztą od końca) opowiada nam sam Hamlet, księga z zapisanym tekstem sztuki jest ważnym rekwizytem, a aktorzy, kiedy zdejmują szermiercze maski, okazują się raz Ofelią, a raz Gertrudą, raz Klaudiuszem, a raz Laertesem. Tak, jakbyśmy sami z siebie nie wiedzieli, kim jesteśmy, i rozstrzygało o tym to, co jest o nas mówione albo co my sami mówimy. Przedstawienie Bacciego ogląda się niełatwo, bo kiedy aktorzy nie identyfikują się z postaciami, nie identyfikują się z nimi także widzowie. Nie sposób w tym "Hamlecie" przejąc się śmiercią Ofelii czy oburzyć na szubrawca Poloniusza. Sztuka opowiada nie o