Z Olafem Lubaszenko, przed premierą "Kolacji na cztery ręce" w poznańskim Teatrze Nowym w jego reżyserii, rozmawia Małgorzata Derwich
- Aktorowi łatwiej jest reżyserować? - Łatwiej o tyle, że posługujemy się tym samym językiem. Dobrze się czuję, gdy na przemian jestem reżyserem, to znów aktorem; w teatrze, w filmie. Gdybym miał robić jedną rzecz do końca życia, pewnie oszalałbym. - Dlaczego wybrał pan akurat sztukę Paula Barza "Kolacja na cztery ręce"? - To była decyzja zbiorowa. Z dyrektorem poznańskiego Teatru Nowego i kierownikiem literackim szukaliśmy tekstu, który byłby mądry, atrakcyjny, a jednocześnie mówiący coś o współczesnej rzeczywistości. Cieszę się, że znaleziono właśnie tę sztukę, bo pamiętam ją z kilku wybitnych inscenizacji - w Teatrze Telewizji czy w Teatrze Stu w Krakowie, darzę ją szczególnym sentymentem i myślę, że nadal jest to ciekawa propozycja dla współczesnego widza. - Nie boi się pan konfrontacji, na przykład z pamiętnymi kreacjami Janusza Gajosa i Romana Wilhelmiego w tej sztuce? - Zawsze grali w niej wybitni aktorzy i to