Na Open'erze najciekawsze rzeczy działy się wcale nie na głównej arenie, tylko na małych scenach i w namiotach teatralnych - pisze Marcin Kube w Rzeczpospolitej.
O tym, że nawet najbardziej oczekiwane gwiazdy potrafią zagrać przeciętnie, można się było przekonać podczas sobotniego koncertu Kings of Leon. Ze sceny wiało chłodem, muzycy grali bez żaru, źle ich było słychać, a komplementy wobec publiczności nie brzmiały przekonująco. Chłopaki z supergrupy mogliby wziąć lekcje od innych artystów - np. Josha Homme'a z Queens of the Stone Age, który promieniował radością grania muzyki. Mogliby też przejść się na scenę pod namiotem, gdzie świetny koncert dał zakręcony Kalifornijczyk Devendra Banhart. Z każdą piosenką grał coraz lepiej i bawił się swoimi kompozycjami. Fanów nie zawiedli Blur i Kendrick Lamar. Nawet w sobotni dzień wciąż słychać było westchnienia za ich środowymi koncertami. Swoją pozycję solidnych zespołów koncertowych potwierdziło Arctic Monkeys i The National, ale to nie były olśnienia trzymające za gardło. Więcej energii wniosło Skunk Anansie. Grali o wczesnej porze