Banał, ale tak jest: każdorazowe wystawienie "Fedry" staje się wydarzeniem ekscytującym. Dziś dodatkowo zastanawiającym, bo oto wielki repertuar trafia do zmalałego polskiego teatru. I na tym polega dyskretny urok prowokacji: grać na pohybel czasom. Należy podejrzewać, że Bogdan Augustyniak zdobył się na tę prowokację, nie pierwszą w swojej reżysersko-dyrektorskiej karierze (pamiętne polskie sezony w Kielcach), z czystej desperacji. Na przekór sytuacji w dzisiejszym naszym teatrze, pogubionym, zabiedzonym, skundlonym. A więc "Fedra". Po latach od ostatniej -premiery warszawskiej u Hanuszkiewicza w Małym, z Kucówną, Olbrychskim i seksem w tle. "Fedra" pozbawiona koturnu, odarta z mitu królewskiej wyniosłości, zobaczona bardzo współcześnie, poprzez teatr uczuć. Tak jak chciał Racine - teatr kobiecych namiętności. Jak wiadomo, osią tej tragedii jest grzeszna miłość macochy do pasierba. Fedra kocha Hipolita. Ażeby umknąć zemście małżonka, oska
Tytuł oryginalny
Grzech Fedry
Źródło:
Materiał nadesłany
Życie Codzienne nr 123