Coraz bardziej się przekonuję, że pisanie recenzji nie ma sensu. W samym założeniu tej pracy tkwi coś z sądu, a więc wyższości sędziego nad podsądnym, czyli nad dziełem. A taka sztuka udaje się tylko wtedy, kiedy podsądny jest w miarę pośledni. Inaczej jesteśmy świadkami śmiesznej sceny, gdy malutki sędzia przemawia do ogromnego podsądnego, a ten śmieje się z sędziego, aż mury skaczą. Liczą się tylko fakty. Lepiej więc zrezygnować z wszelkiej arbitralności i co najwyżej ograniczyć się do nieśmiałej rozmowy, poza bramami urzędu. Być może, ten wstęp jest wybiegiem, mającym usprawiedliwić mnie, jeśli nie potrafię odpowiedzieć choćby na takie pytanie: Dlaczego tekst Gałczyńskiego, przymierzony do scholarskich recept, jest tylko pozłótką i nonsensem, a niekiedy dowcipem bardzo średniej miary i nieświeżym ("Pan chyba musi bardzo kochać swoją Eurydykę - Oj, muszę, muszę") bł
Tytuł oryginalny
Groteskowe piękności
Źródło:
Materiał nadesłany
Echo Krakowskie nr 25