„Tarabumba! Ale Cyrk...” Marty Guśniowskiej w reż. Magdaleny Miklasz-Turny w Teatrze Groteska w Krakowie. Pisze Marek Waszkiel na swoim blogu.
Nigdy nie lubiłem premier. Także, uczestnicząc w nich czasem w roli krytyka. Mam nadzieję, że Krzysztof Grygier, grający znudzonego Krytyka cyrkowego, rzeczywiście doznaje olśnienia w scenie magicznego rozdwojenia się Bambina (Paweł Kuźma), a jego przyszła recenzja otworzy serca widzów, krytyków i mecenasów sztuki po zobaczeniu najnowszej premiery krakowskiej Groteski Tarabumba! Ale cyrk...
Premiery są stresujące, często dochodzi do nich zbyt wcześnie, kiedy nie tylko aktorzy nie są jeszcze w pełni gotowi, ale - bywa nierzadko - dekoracje, kostiumy, rekwizyty, nawet lalki dotarły w ostatnim momencie i właściwie ogarnia nas (tj. ludzi związanych z konkretnym teatrem) radość, że kurtyna się podniosła i w odpowiednim momencie opadła. Premiera to w zasadzie moment wspólnej radości twórców i ich najbliższych. Cieszymy się, że się udało. Że (mimo rozmaitych potknięć, których nawet przyjaciele nie dostrzegą) premiera przebiegła bez większych komplikacji. Oczywiście wszystkim nam towarzyszy trema, która, nawet jeśli jej rozmiary są niewielkie (w Tarabumbie animująca wredną Tremę Iwona Olszewska-Watemborska wciska się z maleńką pacynką w każdą wolną przestrzeń), może pożreć, "jątrzy i mąci i gryzie i knuje i występ nam zaraz zepsuje".
Zatem nie powinno się pisać od razu po premierze, bo kolejne spektakle z pewnością ujawnią pokłady atrakcji i fajerwerków, które na premierze wręcz mogą nie zaistnieć. Albo ich nie zdążymy dostrzec: goniąc za tekstem, próbując wychwycić sensy z odkrywanej konstrukcji dramaturgicznej, skupiając się na scenie czy postaci, która silniej zawładnęła naszą wyobraźnią, bądź po prostu wpadając na moment czy dwa lub więcej w nudę. A Nuda (Diana Jędrzejewska-Szumska) jest pełnokrwistą postacią sceniczną w Tarabumbie. Bo też i Tarabumba! Ale cyrk... jest przedstawieniem o teatrze.
Na dodatek to prapremiera, więc dzieło, z którym nikt wcześniej się nie zmierzył. Autorką tekstu napisanego na zamówienie Groteski jest Marta Guśniowska. Guśniowska jest współczesną dramatopisarką czy nie najczęściej wystawianą. Od dwudziestu lat jej nazwisko nie schodzi z afiszów teatrów lalek. Kilka swoich sztuk sama wprowadziła do teatrów jako reżyserka i właściwie wyznaczyła sposób na inscenizowanie własnej dramaturgii, choć z tej ścieżki żaden z reżyserów, często sięgających po jej teksty, nigdy nie skorzystał. Zakochana w lalkarstwie pisze dla lalek, niejednokrotnie dla konkretnych aktorów, choć sceniczne wersje jej dramatów - bywa dość często - lalek w ogóle nie wykorzystują. No, taki jest współczesny polski teatr dla dzieci i młodzieży, który z lalkarstwa się wprawdzie wykluł, ale z czasem z niego "wyrósł".
Tarabumba! Ale cyrk... powstał w związku z jubileuszem osiemdziesięciolecia Groteski. Warto ten fakt szczególnie podkreślić, zwłaszcza że sztuka jest "współczesną wariacją na temat pierwszego spektaklu Teatru Groteska z 1945 roku - słynnego Cyrku Tarabumba Władysława Lecha w reżyserii Władysława Jaremy - informuje sama autorka w programie do przedstawienia. - Ale nie spodziewajcie się historycznej opowieści. Nasz spektakl to pełne fantazji i kolorów teatralne przeżycie - stworzone z myślą o dzieciach i ich wyobraźni, ale też o dorosłych, którzy wciąż pamiętają, jak to jest marzyć."
Tekst Marty Guśniowskiej jest dość pokaźny, ale sama autorka zakładała, że potrzebne są skróty reżyserskie. Przygotowała materiał obszerniejszy (by raczej skreślać niż dopisywać), z dużą ilością tekstów piosenek i bogatymi didaskaliami podpowiadającymi np. kierunki poszukiwań plastycznych, konkretne rozwiązania inscenizacyjne, nie domagając się broń Boże podążania jej śladami. Magdalena Miklasz-Turna, która podjęła się reżyserii przedstawienia poszła własną ścieżką, ale wydaje się, że znakomicie odczytała intencje i zamiary Guśniowskiej, na dodatek ocaliła dowcip, którym - jak to u Guśniowskiej bywa - tekst się skrzy i przygotowała przedstawienie, z którego Groteska może być dumna.
Otwiera je donośny, skrzeczący głos Papugi (Adam Godlewski), słyszalny już w foyer teatru (Papuga jest dodatkiem reżyserki), wykrzykujący co i raz słowo "Jarema". To piękny ukłon w stronę twórcy Groteski i osiemdziesięciolecia lalkowej sceny. Papuga pojawi się wielokrotnie w spektaklu i wciąż będzie nam przypominać, dlaczego znaleźliśmy się na widowni Groteski.
Sam spektakl z historyczną Tarabumbą łączy się bardzo luźno, lecz nieustannie przypomina postaci, które pojawiły się w przedstawieniu Jaremy: Słonia (Lech Walicki), Pudla (Paweł Mróz), Lwa (Andrzej Kopczyk), Ducha onegdajszych klownów Łatka, Kwiatka i Gagatka (Maja Spychaj-Kubacka), oczywiście piękną Baletnicę (Zuzanna Bah; marionetka Bartosz Watemborski) i wiele innych postaci. Cały zespół aktorski ma nieustannie pełne ręce roboty, na scenie roi się od postaci, aktorów w kostiumach, masek, różnych typów lalek (autorstwa dobrze już znanej Olgi Ryl-Krystianowskiej), ruchomych elementów dekoracji, scenograficznej feerii (scenografia i kostiumy Marta Śniosek-Masacz), świetnie korespondującej z atmosferą spektaklu muzyki (Anna Stela), wyrazistej choreografii (Marta Bury), przede wszystkim wirujących kolorów, fantazyjnych kostiumów i niemal musicalowego przepychu. Takiego widowiskowego lalkowego spektaklu na polskich scenach raczej się nie zobaczy. I na dodatek tak śpiewającego zespołu (konsultacje wokalne Jarek Oberbek)!
Cyrk Tarabumba Jaremy wszedł do historii polskiego lalkarstwa. Czy wariacje na jego temat Magdaleny Miklasz-Turny powtórzą ten sukces, trudno dziś wyrokować. Faktem jest, że spędziłem w teatralnym fotelu z górą dwie godziny, które minęły niepostrzeżenie. Prowadzący spektakl Paweł Kuźma w roli Bambina, jedyna niemagiczna postać w tym towarzystwie, spiął swoją rolą wszystkie wątki rozbiegające się w różne strony. A swoją sceniczną zwyczajnością zbudował niezwykły pomost między oddalającą się i nieco zakurzoną przeszłością i naszym współczesnym gustem i oczekiwaniami. Pewnie dawnego cyrku uratować się nie da, ale odbudowując wspólnotę, choćby artystyczną, możemy wciąż uratować samych siebie.
Tymczasem widać wyraźnie, że po wielu chudych latach, Groteska pod wodzą Karola Suszczyńskiego zaczęła piąć się w górę. O tym, ongiś legendarnym teatrze, znów słychać. Chcemy oglądać jego przedstawienia. Zapraszają je organizatorzy rozmaitych festiwali, coraz bogatsza jest lista znakomitych współpracowników. Zaskoczyła mnie podsłuchana w kuluarach wiadomość, że władze Krakowa przymierzają się do nowego konkursu na stanowisko dyrektora Groteski. Zdecydowanie za wcześnie! Mam nadzieję, że pomysły te nie są odreagowaniem zaszłych decyzji utrzymujących poprzednich dyrektorów przez dziesięciolecia. Skrajności są utrapieniem i dowodzą wyłącznie nieudolności decydentów.
W dawnych czasach podczas środowiskowych spotkań szeptano: "Jarema idzie!" Dziś chciałoby się wzorem postaci Guśniowskiej zawołać: "Bambino wróć!"