- Tekst jest jednym z narzędzi teatru i trzeba przestać myśleć o jakichkolwiek granicach w teatrze. Stary romans literatury z teatrem jest nieaktualną opowieścią z dziedziny historii dramatu. Literatura ciągle żyje przeszłością, czepiając się dawnego kochanka, a teatr już dawno zapomniał, że był taki związek - mówi Marzena Sadocha, dramaturg spektaklu "Lincz" granego w Teatrze Polskim we Wrocławiu, w rozmowie z Martą Bryś z Nowej Siły Krytycznej.
Marta Bryś: Starałaś się zachować ducha Yukio Mishimy w "Linczu"? Marzena Sadocha: Nie myśleliśmy o duchu Mishimy. Oprócz "Dziadów" teatr chyba w ogóle nie powinien myśleć o duchach. Wolę, jak szuka czegoś żywego. Zamiast zachować ducha, zaczęliśmy doszukiwać się ludzi. Rozmowy na próbach dawały szansę na poprowadzenie postaci, którymi chcą mówić aktorzy. Co to znaczy zachować ducha tekstu? Wydaje mi się, że to znaczy odnaleźć podobieństwo w - sobie. Rekonstrukcja czegoś z zewnątrz, nie jest przecież możliwa. Staraliśmy się jak najdalej uciec od japońskiej cepelii, a na końcu okazało się, że Mishima jest bardzo blisko. "Lincz" to kondensacja Mishimy, wyciąg z niego. I to chyba jest prawdziwa wierność. Zamiast wywoływać ducha, dotrzeć do kości. Czy "Lincz" nie jest spektaklem, trafiającym do małego grona odbiorców? Podczas pracy nie prowadziliśmy badań rynku, jak sprzeda się ten towar. I chyba nikomu nie wpadłoby do gło