Do biblijnej "Salome" Krzysztof Warlikowski dodał widmo XX-wiecznej Zagłady, ale niemiecki widz chyba nie rozszyfruje wszystkich obrazów - pisze Jacek Marczyński.
Krytykom oceniającym - trzeba przyznać z ogromną uwagą i powagą - spektakl polskiego reżysera w monachijskiej Staatsoper pewien kłopot sprawia już pierwsza scena. Nie ma jej przecież w dramacie Richarda Straussa, Krzysztof Warlikowski dodał zaś jedną z pieśni Gustava Maniera odtwarzaną z taśmy, zmieniając przy tym tło całej akcji. Zamiast pałacu króla Heroda w Jerozolimie oglądamy salon-bibliotekę wypełnioną po sufit książkami. Zamiast zmysłowej, upalnej nocy jest klaustrofobiczny mrok, co nie przeszkadza wszakże gospodarzowi domu zabawiać zgromadzonych gości kabaretową wręcz scenką, z postacią sprytnego, chciwego Żyda w roli głównej. Śmiech jednak w pewnym momencie cichnie, bo rozlega się brutalne walenie w drzwi. Goście w popłochu chowają się do przygotowanych dla nich w domu kryjówek. Dopiero wówczas zaczyna się opera Straussa. Filmowe analogie Historia księżniczki Salome, która za swój zmysłowy taniec zażądała od król