Narażę się fanom poezji Edwarda Stachury, ale powiem to. Bez Anny Chodakowskiej "Msza wędrującego" byłaby tylko eksponatem w muzeum poety. Z nią - jest wyzwaniem rzuconym przeszłości - pisze Jacek Wakar w Dzienniku Gazecie Prawnej - dodatku Kultura.
Ta sama okładka - zmierzające gdzieś przed siebie stopy, ten sam krój czcionki. Pamiętam płytę analogową z "Mszą wędrującego". W latach 80. była przebojem nad przebojami, dostać ją graniczyło z niepodobieństwem. Komuś w rodzinie się udało, a potem trafiła w moje ręce. Z początku odłożyłem ją na bok, chyba jeszcze nie dorosłem. Potem zacząłem słuchać na domowym adapterze, aż do zdarcia. Okładka zwiotczała, jak wszystkie obwoluty ulubionych albumów z tamtych lat. Macie podobne w domu, nieprawdaż? Słuchałem "Mszy wędrującego" nie ze względu na Annę Chodakowską. Ten krystaliczny, ciepły, jakoś zamglony głos mógł należeć do kogokolwiek innego. Wtedy nie tylko dla mnie Uczył się Stachura. Niewiele o nim wiedziałem, w zupełności wystarczała legenda barda, poety - wędrowca, niepokornego pieśniarza, zawsze w zwarciu ze światem i z samym sobą. Wreszcie samobójcy, następcy innych wielkich, którzy zdecydowali się na ostateczny krok. P