"Trans-Atlantyk" mógł do nas przypłynąć z Argentyny za 90 tys. zł. Radom mógł być znów miejscem wielkiego wydarzenia teatralnego. Jednak w magistracie ktoś wpadł na nowy, ekstrawagancki pomysł promocyjny - 200 tys. dostanie kierowca rajdowy, by nas promował gdzieś na bezdrożach Turcji - pisze Ireneusz Domański w Gazecie Wyborczej - Radom.
W szarym, zatęchłym, postkomunistycznym Radomiu z początków lat 90. festiwal gombrowiczowski był jak łyk świeżego powietrza, jak powiew nadziei, że to miasto stanie się ważnym miejscem na mapie. Raz na dwa lata w ciągu tych kilku festiwalowych dni odbywało się u nas coś ważnego i niezwykłego. Coś, co kazało przyjeżdżać do Radomia wybitnym ludziom teatru i literatury z obu stron Atlantyku, z Europy i obu Ameryk. Na zawsze zapamiętam spacerującą po obskurnym radomskim Rynku ze śliczną czerwoną różą w dłoni Ritę Gombrowicz. Szła pod rękę z Janem Lebensteinem, który - tu u nas - w Muzeum Sztuki Współczesnej miał swą pierwszą po wyjeździe z kraju wystawę. Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek wcześniej i później poważne światowe gazety miały powód, by pisać cokolwiek o Radomiu (pomijam Czerwiec '76 i lotnicze katastrofy). Przy okazji festiwali pisały i to pozytywnie. Gdzieś to wszystko przepadło, festiwal stał się jedn