Miłość Radomia do Gombrowicza jest zjawiskiem wartym zastanowienia choćby z tego względu, że to miłość bez wzajemności, trochę masochistyczna. Czy jest to jedynie mezalians wysokiego i niskiego, które na chwilę wspięło się na palce i próbuje się dowartościować, czy też raczej dowód, że Gombrowicz prowincji pojmowanej jako peryferie, jako nie-centrum, ma coś istotnego do powiedzenia? - pisze Tomasz Tyczyński Gazecie Wyborczej - Radom.
Radom ma szczęście. Jeśli prawdą jest zasłyszana niedawno w Polskim Radiu informacja, że w Polsce odbywa się co roku blisko czterysta - mniejszych lub większych - festiwali teatralnych, to tym trafniejszy był pomysł Marka Szyjko (dziś Teatr Wielki w Łodzi) i Wojciecha Kępczyńskiego (dziś Teatr Roma w Warszawie), by to właśnie Gombrowicza przywiązać do Radomia, a radomian zmusić, by go pokochali. Przynajmniej raz na dwa lata, na czas kolejnego Festiwalu Gombrowiczowskiego. Wszak Gombrowicz wielkim pisarzem był, więc zachwyca, nawet kiedy nie zachwyca, i sprawia, że radomski festiwal wśród natłoku innych zauważalny pozostaje. A mówiąc zupełnie serio, miłość Radomia do Gombrowicza jest zjawiskiem wartym zastanowienia choćby z tego względu, że to miłość bez wzajemności, trochę masochistyczna. Czy jest to jedynie mezalians wysokiego i niskiego, które na chwilę wspięło się na palce i próbuje się dowartościować, czy też raczej dowód, że