Obejrzałem w Teatrze Telewizji nowojorską "Antygonę" Głowackiego w reżyserii Kutza. Sofoklesa było odrobinę, więcej chyba Becketta, Krasińskiego ("Czapa"), turpizmu, Gorkiego ("Na dnie"), Drozdowskiego ("Kondukt"), wreszcie Olgi Lipińskiej. Swinarski parodiując "Rozdroże miłości" Zawieyskiego kończył wołaniem publiczności "Autor! Autor!", dawał długą listę poprzedników i pointował "Zawieyski nie może się dopchać". Byłoby to jednak w stosunku do Głowackiego cokolwiek niesprawiedliwe, ale jego oryginalność polega na czym innym. To zabawne, ale tego rodzaju tematyka nie mogłaby zaistnieć w latach "realnego socjalizmu". Nie z racji polityki kulturalnej i jej decydentów - ci ostatni byliby pewnie bardzo szczęśliwi, gdyby im ktokolwiek dobrowolnie tak zdemaskował rzeczywistość amerykańską. Ale za to opinia niezależna uznałaby takiego Głowackiego czy Redlińskiego za ostatnią reżimową szmatę. Ameryka była przecież niekwestionowaną krainą sz
Tytuł oryginalny
Głowacki wspiera Urbana
Źródło:
Materiał nadesłany
Przegląd Tygodniowy nr 9