Gdyby w polskiej literaturze nie pojawił się Janusz Głowacki, trzeba by go wymyślić. Bo jest jej potrzebny jak sole trzeźwiące - pisze Leszek Bugajski w tygodniku Wprost.
Głowacki odniósł wielki międzynarodowy sukces jako dramaturg; sukces, jakiego nie odniósł żaden inny polski autor piszący dla teatru. Słusznie nasza literatura szczyci się swoim teatralnym dorobkiem, ale jednak międzynarodowa sława i uznanie, jakie zdobyli Stanisław Ignacy Witkiewicz czy Witold Gombrowicz, należą do kategorii niszowych, a twórczość Sławomira Mrożka nie przekroczyła granic Europy. Natomiast to, co dla nas najważniejsze, czyli dramaty romantyków, uwagi świata nie zwracały i nie zwracają. Tymczasem sztuki Głowackiego były i są wystawiane zarówno na prestiżowych scenach w Stanach Zjednoczonych, jak i w Londynie, Moskwie i wielu innych miastach europejskich, ale też w Teheranie, Tajpej i Sydney. A całkiem niedawno - to ciekawostka - chęć inscenizacji jednej z jego sztuki zgłosił teatr z... Syrii. Nic więc dziwnego, że krytyk teatralny (prosi, na przekór dzisiejszym obyczajom, żeby tak ją określać) Elżbieta Baniewicz napisała