Moje wizyty w legnickim teatrze nie należą raczej do udanych. Może dlatego, że jest to teatr dla... nikogo! Na wiwat majestatu wojewódzkości. Największym osiągnięciem tej sceny były realizacje, w których gdzieś w oddali i skromniutko przebijała nieśmiała myśl reżysera, a aktorzy grali na tyle przyzwoicie, że widz rozumiał co autor napisał. Po wyjściu z ostatniej premiery jak zwykle kląłem się w duchu, na dworze lało jak cholera, a ja sobie urządziłem wycieczkę do domu złamanych serc. Wynika to chyba z mojego optymizmu, a raczej naiwności. Przypuszczam, że dyrektor, jak i cały zespół aktorski oraz grupka reżyserów realizujących na tej scenie swoje wizje, kochają teatr miłością wielką, szkoda tylko, że bez wzajemności... Tym razem jechałem jak na psychodramę, bowiem tytuł sztuki brzmiał: "Dom złamanych serc". Myślałem sobie, ta sztuka pana G. B. Shawa ich otworzy, odblokuje, coś się odwróci... Niestety, i tym razem trzeba byłoby du
Źródło:
Materiał nadesłany
Gazeta Robotnicza, nr 270