EN

27.11.2020, 11:11 Wersja do druku

GŁOŚNY ŚMIECH. Portret Izy Kuny

21 listopada 2020, Iza Kuna, jedna z najwszechstronniejszych i najbardziej lubianych aktorek polskiego kina i teatru, obchodziła pięćdziesiąte urodziny. 

fot. Grażyna Gudejko/ mat. Filmu Polskiego

Zanim ponownie zobaczymy aktorkę na deskach teatru (ostatnio, między innymi, we „Wstydzie” Marka Modzelewskiego w Teatrze Współczesnym), oraz w kinie (w październiku odbyła się premiera „Polotu” Michała Wnuka), zapraszamy do lektury poświęconego Kunie rozdziału pochodzącego z bestsellerowych „Aktorek. Odkryć” Łukasza Maciejewskiego.

– Iza, ja nie wiem, jak z tobą rozmawiać. Za dobrze cię znam, za bardzo lubię.

– To nie gadajmy. Możemy wina się napić.

– Pewnie wiele osób ci to mówi.

– Żebyśmy skoczyli na winko?

– Nie. Że cię bardzo lubi. Myślę, że masz szczęście do przyjaciół, znajomych. To jest dar.

Mam łatwość nawiązywania kontaktów, a to wynika z charakteru: mnie interesują ludzie, lubię się zaprzyjaźniać. I wiem, jak ważne jest dbanie o tego rodzaju relacje, niezaniedbywanie ich. Z reguły to ja jestem osobą, która dzwoni, zabiega, pielęgnuje znajomości. To nie altruizm, ale potrzeba. Bardzo zależy mi na ludziach. Nie uważam, że trwonię energię na spotkania, bo więcej na nich korzystam, niż w nie inwestuję.

Świadomy artysta karmi tym swój zawód. To przecież nie jest celebryckie myślenie, że liczy się tylko poklask, rozpoznawalność, tu chodzi także o doświadczenie rozpoznania siebie w szerokiej przestrzeni intelektualnej, której częścią jest właśnie aktorstwo.

Nie przeceniałabym tego wszystkiego. Ja swój zawód bardzo lubię, ale średnio szanuję. Lubię aktorstwo, oddaję mu bardzo dużo, ale ponieważ jestem nim chyba trochę zawiedziona, to staram się skupić na innych rzeczach. Moje koleżanki często mówią, jak ważne w ich życiu były szczęście, spotkanie właściwych osób we właściwym miejscu albo jakiś fenomenalny strzał, niebywała zupełnie propozycja, która ustawiła ich karierę. W moim przypadku nic podobnego się ‒ jeszcze? ‒ nie wydarzyło.

Aktorzy, zaklinając trochę los, mówią na wyrost: cieszę się z tego, co mam, jestem usatysfakcjonowana, bywam spełniona.

Nie cierpię słowa „spełniona”, nienawidzę określenia „satysfakcja”. Ja chcę pracować, nie polegiwać na szezlongu dobrego o sobie mniemania, usatysfakcjonowana i syta. Lubię pracować, uwielbiam pracować, bo wtedy się czuję potrzebna – „potrzebna” to chyba najlepsze słowo, nie „spełniona”, nie „usatysfakcjonowana”, tylko właśnie „potrzebna”. Ja nie chcę i wcale nie muszę być uładzona, dobrze wychowana i grzeczna. Mam to w dupie. Chcę być potrzebna. A jeśli chodzi o aktorstwo, to mam marzenia, nie mam złudzeń.

Czekanie. Zwłaszcza w pierwszym tomie Aktorek prawie wszystkie bohaterki mówiły o cierpliwości, o czekaniu. Danuta Szaflarska, Nina Andrycz, Irena Kwiatkowska, Krystyna Feldman. „Czekałyśmy, czekałyśmy, czekamy”.

Ja nie czekam, mnie się nie chce czekać. A wiesz, dlaczego mi się nie chce? Bo ja nie mam czasu. Ja chcę działać. Kiedy dopada mnie smutek, to wydaje mi się, że nie mam czasu, bo nic ważnego w życiu nie osiągnęłam i nie osiągnę, w związku z tym strasznie mi się spieszy, tylko nie potrafię sprecyzować do czego ‒ być może chciałabym coś ważnego po sobie zostawić oprócz dzieci? Nie wiem. Wszyscy od lat powtarzają mi, że mam potencjał. Kuna pisze, gra, reżyseruje. Nie tańczy i nie śpiewa, no trudno. W każdym razie potencjał jest. I co w związku z tym? Nie stoję w miejscu, stale pracuję. Być może ja za dobrze myślę o sobie, ale wydaje mi się, że mogłabym być świetną aktorką – na razie nic na to nie wskazuje. Mogłabym pisać świetne rzeczy – jak dotąd napisałam tylko jedną książkę. Mogłabym być dobrym reżyserem – wyreżyserowałam Zabawę w Teatrze Polonia i mam do siebie wiele pretensji. No, ale potencjał, że tak powiem, jest. Chyba w ramki sobie go oprawię i powieszę nad łóżkiem.

***

Tomaszów Mazowiecki kojarzy mi się z wierszem Tuwima rozsławionym przez Ewę Demarczyk. „A może byśmy tak, najmilszy, wpadli na dzień do Tomaszowa? […] W tym białym domu, w tym pokoju / gdzie cudze meble postawiono, musimy skończyć naszą dawną / rozmowę, smutnie nie skończoną”. To pewnie głupie, ale Tomaszów wyobrażam sobie tak: okrągły stół, szydełkowa serweta w kolorze écru, tulipany w wazonie, otwarte okno, tiulowa firanka, pucharki do lodów w etażerce.

Raptem wczoraj rozmawiałam o tym wierszu z kolegami z teatru. W dzieciństwie namiętnie słuchałam Ewy Demarczyk. W tym wierszu pojawia się też taki wers: „Wstawili ludzie cudze meble i wychodzili stąd w zadumie”. Brałam to wprost, do siebie. Że będę musiała się wyprowadzić z domu. Cudze meble i w tył zwrot. A bardzo nie chciałam się wyprowadzać. Choć sam Tomaszów to nie jest Tuwim, niestety, ale mam sentyment. Mieszkaliśmy najpierw na trzydziestu ośmiu metrach w robotniczym bloku. Największą atrakcją były dwa balkony ‒ jeden z pokoju, drugi z kuchni. Potem przydziałowe dwa pokoje z kuchnią w bloku obok. Ciągle mieliśmy gości. Przychodziła ciotka Ada, stale przesiadywały ciocia Marysia albo pani Zosia, Basia, Irenka. Imieniny były huczne. Goście palili papierosy, jedli i opowiadali, opowiadali, opowiadali… A ja siedziałam w fotelu i żywiłam się tymi ich opowieściami, działały na moją wyobraźnię.

Ciągle ktoś u nas nocował. Rodzina spała na kupie, rozkładało się materace. Myślę, że ja to przyswoiłam. Jak wiesz, prowadzę dom otwarty. Stale są u nas goście: znajomi moi, Marka, przychodzą koledzy naszego synka Stasia. Zorganizowałam sobie Tomaszów w Warszawie. Ale ja już tak mam. Ja nie mogę bez ludzi. Tomaszów jest miastem fabrycznym. Niedaleko naszego bloku znajdowały się tkalnie, w których pracował ojciec. Tylko niedziele były wolne, poza tym robota na trzy zmiany ‒ całą dobę właściwie. Wciąż słyszałam charakterystyczny terkot krosen. Niedziela była detoksem, a ja nie znosiłam tego detoksu. Tamten terkot był mi potrzebny, nie wytrzymywałam ciszy. Ja właśnie chciałam, żeby dudniło. Mnie cieszyły ruch, gadanie, dudnienie, drażniła kontemplacja. Kiedy przychodziła niedziela, byłam załamana. To mi właściwie zostało. Znajomi wiedzą, że nie cierpię natury, nie znoszę spacerów. Morza szum, ptaków śpiew ‒ to nie dla mnie, mnie to irytuje. Ja muszę mieć wokół siebie hałas. Głośno ma być. Jak przy krosnach w Tomaszowie.

W jednym z pierwszych wywiadów, udzielonym Pawłowi Tomczykowi z „Rzeczpospolitej”, mówiłaś, że masz chyba dosyć nudny życiorys. Szczęśliwe dzieciństwo w pięknym i sympatycznym mieście, kochająca rodzina, z domu ani ze szkoły nie uciekałaś. Lubiłaś się uczyć, choć nie byłaś kujonem.

Miejsce urodzenia ma znaczenie. Wszystko pamiętam: szkołę podstawową, kościół, katechezy z chłopakami, zimy, kiedy zawsze odmrażałam sobie ręce i stopy. Mam kult Tomaszowa: park Rodego, Niebieskie Źródła, plac Kościuszki i Pewex pod górką ‒ to są dla mnie kultowe miejsca. Mimo że mama nie do końca akceptuje to, co robię i jak żyję, wracam do Tomaszowa co jakiś czas, odwiedzam grób ojca, spotykam się z mamą. Dobrze się tam czuję, w przeciwieństwie do pobliskich dużych miast: Piotrkowa Trybunalskiego i Częstochowy. Ale Tomaszów to sentyment, bo Tomaszów to mój ojciec.

Ojca kochałam szaleńczo i w sposób wyidealizowany. Umarł, kiedy miałam dwadzieścia pięć lat, ale w zasadzie od dziecka bałam się, że coś mu się stanie. Kiedyś ‒ miałam wtedy może dziewięć lat ‒ mama powiedziała nam, że jakaś obca kobieta na przystanku ostrzegła ją, że zostanie wdową. Od tamtej pory zaczęłam się o ojca bać. Że umrze, że mnie zostawi. Brał lekarstwa, a ja nasłuchiwałam, czy z tatą wszystko w porządku.

Ojciec bardzo mnie kochał. Ja go na pewno idealizuję, ale i on mnie idealizował. Dał mi siłę, dał pewność siebie. Dla niego zawsze byłam kimś absolutnie wyjątkowym, akceptował mnie od początku do końca. Cokolwiek zrobiłam, było wspaniałe. Zanudzałam go, całymi godzinami opowiadałam o szkole, o wszystkim – nigdy tego nie komentował, nigdy nie zwrócił mi uwagi, nie skrzyczał. Wzruszało mnie to, że nie był typem macho, nie udawał twardziela. Mama, gdy chciała być złośliwa, wskazując na tatę, mówiła: „To jest twoja mama”. A mnie to imponowało właśnie. Mnie to cieszyło. Chyba po prostu czułam, że tato nieprawdopodobnie mnie kocha, jak nikt inny.

Byłam córeczką tatusia, co musiało bardzo irytować moją siostrę. Między nami była zresztą za duża różnica wieku: dziesięć lat. Kiedy byłam mała, przeszkadzałam jej. Potem siostra wyjechała z Tomaszowa na studia i miałyśmy dość luźny kontakt. Mogę powiedzieć, że dopiero teraz się poprawiło, w ostatnich latach. Dotarłyśmy do siebie, jest intensywnie i dobrze.

Rodzice nie dobrali się najlepiej. Mama sceptyczna, ojciec bajarz. On należał do partii, a mama partii i komunistów szczerze nienawidziła. Była nauczycielką. W naszym domu ciągle mówiło się o jakichś składkach, zbiórkach, sprawdzianach. Jest osobą zamkniętą w sobie, bardzo uczciwą. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek obgadywała kogoś, plotkowała ‒ w przeciwieństwie do ojca. Miała swoje zdanie i już, nie musiała wspomagać się anegdotami, ubarwiać historii. A mnie tego brakowało. Dlatego uwielbiałam spotkania z ciotką Adą, która była sekretarką w szpitalu i wiedziała wszystko o wszystkich. Tylko na to czekałam.

***

Kilkadziesiąt ról filmowych, sukces komercyjny i prestiżowy ‒ aż trzykrotnie była nominowana do Orłów, Nagród Polskiej Akademii Filmowej, za role w 33 scenach z życia, Drogówce i w Wołyniu, otrzymała również Grand Prix sopockiego festiwalu Dwa Teatry za tytułową kreację w spektaklu "Łucja i jej dzieci". Ale początki były bolesne. W kinie długo przebijała się do pierwszej ligi. Po drodze były epizody, seriale.

Przeglądam filmografię Izy z lat 1993‒2003. Grała aplikantkę na balu, reporterkę, pielęgniarkę, agentkę UOP, klientkę „ze zniszczoną cerą”. Mało kto o tym pamięta, ale to właśnie Kuna zagrała biologiczną matkę Maciusia, chłopca z zespołem Downa, w serialu "Klan"; jej bohaterka umarła w… osiemdziesiątym dziewiątym odcinku telenoweli. Pojawiła się także w "Fitness Clubie", "M jak miłość" (rólka pielęgniarki), "Ekstradycji 2", zapomnianym serialu "Archiwista", ale i w świetnej "Bożej podszewce" Izabelli Cywińskiej oraz w drugiej części pięknego serialu "Dom". W popularnej serii "Kasia i Tomek" była… głosem kasjerki z wypożyczalni.

W 1999 roku zwrócił na nią uwagę Krzysztof Krauze – zagrała w znakomitym "Długu", wystąpiła również w telewizyjnym cyklu Krauzego "Wielkie rzeczy" (nowela "Sieć"). Magdalena Łazarkiewicz obsadziła Izę w roli modelki w dramacie obyczajowym "Na koniec świata", a Urszula Urbaniak w ciekawym "Torowisku".

To nawet nie były epizody. Byłam statystką. Takie doświadczenia na zawsze ustawiają w szeregu, uczą pokory. Chciałam uprawiać zawód, czułam, że się nadaję, ale nikt mnie nie chciał. Sama wychowywałam wtedy dziecko, potrzebowałam pieniędzy. Nie miałam innego wyjścia ‒ brałam wszystko, jak leci.

Robiłam różne rzeczy. Zapieprzałam, żeby utrzymać dom. Jako dziennikarka pisałam do „Anteny”, byłam pogodynką w Polsacie, prowadziłam wywiady w Tele 5, czytałam wiadomości w stacji Super One. Musiałam z czegoś żyć. Byłam jedyną żywicielką rodziny. Dla Nadii musiałam być i matką, i ojcem.

Już wcześniej przywykłam do ciężkiej pracy. Co rok, przez dziewięć lat, jeździłam do Norwegii ‒ sprzątałam, pilnowałam dzieci. Zarabiałam pieniądze po to, żeby się ich pozbywać, czasami zupełnie bez sensu. Bo z natury jestem sybarytką, chociaż lubię na ten status solidnie sobie zapracować. Dwa lata pracowałam we francuskiej firmie w dziale PR ‒ golarki, zapalniczki. Nauczyłam się tam mnóstwa rzeczy. Myślę, że gdybym jeszcze przez rok nadal nie otrzymała żadnej propozycji, zmieniłabym zawód. Na szczęście spełniałam się w offie. Angażowałam się w projekty niezależne, grałam w etiudach studenckich, głównie w Szkole Wajdy.

W 2003 roku „Przekrój” zapowiadał w tytule artykułu, że Kuna już się skrada: „Aktorka wyrasta na prawdziwą muzę młodych reżyserów skupionych wokół mistrzowskiej Szkoły Andrzeja Wajdy. Zagrała w filmach między innymi: Denijala Hasanvicia, Andrzeja Saramonowicza, Rafała Wińskiego i Agnieszki Pateli”.

Skoro ci młodzi twórcy chcieli ze mną pracować, zapraszali mnie po raz drugi czy trzeci, to może jednak nie było tak źle… W pewnym sensie off mnie uratował.

W "Lejdis", najgłośniejszym filmie duetu Saramonowicz/Konecki, zagrałaś rolę, z którą identyfikowało się tysiące kobiet w Polsce.

Żałuję, że Tomek i Andrzej zakończyli współpracę. Była owocna dla obu. Lubię Gośkę z "Lejdis". Wykształcona, dobrze sytuowana, mąż jak z żurnala. Chciała mieć dziecko. Nie mogła. Chciała być kochana. A jej facet kochał… facetów.

Z tym reżyserskim tandemem spotkałaś się czterokrotnie. W 2003 roku zagrałaś siostrę Felicytę w "Ciele", potem były: wróżka Ewa w serialu "Tango z aniołem", Gośka w "Lejdis", Klara w "Idealnym facecie dla mojej dziewczyny".

Koneckiemu i Saramonowiczowi zawdzięczam nie tyle popularność, bo teraz wszyscy są popularni, ile docenienie mojej pracy. Przestałam być anonimowa.

Po raz pierwszy spotkałam się z Andrzejem Saramonowiczem, kiedy grałam w etiudach realizowanych w Szkole Wajdy, której Saramonowicz był studentem. Wprawdzie akurat w etiudzie Andrzeja nie zagrałam, ale zostałam przez niego zaproszona na casting do Ciała. Nienawidzę zdjęć próbnych, spinam się wtedy i z reguły wypadam fatalnie, ale tym razem wszystko odbyło się bezboleśnie. Na planie Tomek i Andrzej robili po prostu swoje, aktorom zapewniając jednak duże poczucie bezpieczeństwa.

***

Spotkanie z duetem Saramonowicz/Konecki rzeczywiście było przełomem. Od tej pory grała co najmniej w kilku fabułach rocznie. W 2016 roku wystąpiła w sześciu filmach (nie licząc krótkich metraży): "PolandJa", "Listy do M.", "Czas niespodzianek", "Marie Curie", "Szatan kazał tańczyć", "Amok" oraz "Wołyń". Imponujący wynik.

Potrafi zagrać wszystko. "Kochanie, chyba cię zabiłem", "Joanna", "Supermarket", "Trzy siostry T", "Płynące wieżowce", "Teraz ja" ‒ kino komercyjne, kino festiwalowe. Pojawia się w prestiżowych koprodukcjach: niemiecko-polskim "Biegnij, chłopcze, biegnij", francusko-polskiej "Marie Curie" (zagrała siostrę noblistki), brytyjsko-polskiej "Katastrofie Hindenburga", amerykańsko-włoskim "Janie Pawle II" (rola matki Karola Wojtyły).

O jej kreacji w "Warsaw by Night" w reżyserii Natalii Korynckiej-Gruz (scenariusz Marka Modzelewskiego), Tadeusz Sobolewski pisał w „Gazecie Wyborczej”: „Iza Kuna gra kobietę o niebywale plastycznej twarzy i niekontrolowanej ekspresji. Jest w niej wieczny niedosyt emocji”.

Reżyserzy lubią do niej wracać. Po "Galeriankach" ponownie spotkała się na planie z Kasią Rosłaniec w filmie "Szatan kazał tańczyć". Jest aktorką ze stałego teamu Wojciecha Smarzowskiego. Zagrała w "Drogówce", "Pod Mocnym Aniołem", a ostatnio w "Wołyniu".

Wojtkowi jestem w stanie zaufać od początku do końca. Cokolwiek by chciał, ja to wszystko zrobię. On daje przyzwolenie na robienie różnych rzeczy, na próbowanie. Jest bardzo delikatny w języku i w ogóle, ale i tak robi to, co chce, po swojemu. Wie, jaki efekt chciałby osiągnąć.

Wielkim sukcesem była rola Kaśki w "33 scenach z życia" Małgorzaty Szumowskiej.

Pierwszy raz zetknęłam się z taką osobowością. Próby były gigantycznym stresem. Cokolwiek zrobiłam, Gośka krzyczała, że jest źle, nie tak jak trzeba, fatalnie. Po trzech czy czterech tego typu seansach byłam bliska rozpaczy, bo dotychczas słyszałam raczej komplementy, ewentualnie jakieś obojętne uwagi. I dopiero po pewnym czasie zrozumiałam, że Gośka nie chciała mnie dotknąć, tylko doskonale wiedziała, co chce uzyskać. A kiedy przyglądałam się Julii Jentsch, wielkiej gwieździe europejskiego kina, która pokornie, z niemiecką subordynacją wiele razy powtarzała każdą scenę, pomyślałam sobie: Kuna, nie możesz się tak tym wszystkim przejmować, powinnaś wreszcie zachowywać się jak dorosła osoba, a nie jak małe dziecko, na które się krzyczy. Szumowska ma prawo mieć swoje zdanie.

„Idealnie pasuje do współczesnych filmów, historii o zwyczajnych ludziach”, twierdzi Małgorzata Sadowska, krytyk filmowy.

Dziennikarka Ola Salwa dodaje: „Od lat z przyjemnością patrzę na jej role: przemyślane, skupione, zniuansowane. I zawsze czuję niedosyt, bo ta świetna aktorka zapełnia najczęściej drugi plan”.

***

Wojciech Smarzowski wspominał: „Przypadkowo trafiłem na Klarę, powieść Izy Kuny. Leżała w samochodzie, ktoś ją tam zostawił. Akurat był jakiś nieprawdopodobny korek. Otworzyłem na pierwszej stronie. Druga, trzecia, trzydziesta. Nie mogłem się oderwać. Przeczytałem od razu całość. To jest świetna literatura. Kobieta o kobiecie. Z talentem”.

Magda Umer mówiła: „Iza jest inteligentna i Klara jest inteligentna. To jest bardzo ważna książka. O nas, o kobietach w momencie przemiany. O tym, że czasami trzeba mówić dużo i głośno, żeby zakrzyczeć w sobie milczenie, które bębni od spodu”.

mat. Filmu Polskiego

Sukces wydawniczy "Klary", prozatorskiego debiutu Kuny, miał dalszy ciąg. Powstały sceniczne wersje powieści (w reżyserii Piotra Kruszczyńskiego i Aleksandry Popławskiej), do nakręcenia serialu przymierzał się Wojciech Smarzowski. Tak duże zainteresowanie prozą Kuny nie jest zaskoczeniem. "Klara" wypełniła lukę między literaturą popularną a propozycjami dla koneserów. Kuna używa groteski, żeby wyostrzyć ironię. Literacka gruba kreska służy jej do odmalowania emocjonalnej palety barw.

Chciałabym pisać. To mnie satysfakcjonuje. I mam nadzieję, że napiszę kiedyś naprawdę dobrą książkę. Może będę miała wtedy siedemdziesiąt lat, może zrobię to wcześniej. Nie mam złudzeń, że część czytelników sięgnęła po "Klarę "dlatego, że nazywam się Iza Kuna. Długo, ponad dwa lata, wahałam się, czy wydać tę książkę. Tym bardziej cieszę się, że "Klara" została zaakceptowana. Czytelnicy polubili bohaterkę. Ja również ją lubię. Kończę teraz pracę nad drugą książką. Trochę czasu mi to zajęło.

Z Klarą na pewno łączy cię jedna cecha: afirmacja przekleństwa.

No, pojechałeś z tą afirmacją. Rzeczywiście strasznie przeklinam. Lubię to. Jeżeli kogoś to denerwuje, bardzo przepraszam. Nie mam nad tym kontroli.

W autoryzowanych wywiadach pewnie starannie wykreślasz te wszystkie „kurwy”.

Nie wykreślam. Dziennikarze sami mnie cenzurują. Ja tego nie wycinam.

Twoja mama amatorsko grała na skrzypcach, ale ty nie lubiłaś grać, śpiewać, nie ciągnęło cię w stronę muzyki. Kiedy więc postanowiłaś wziąć udział w Przeglądzie Piosenki Aktorskiej, wszyscy byli zaskoczeni. Iza i śpiewanie? Wykluczone. A jednak pojechałaś do Wrocławia i zostałaś laureatką festiwalu. Śpiewałaś wtedy song "Marzenie o kinie" do słów Juliana Tuwima i muzyki Piotra Hertla oraz wstrząsający "List Hanusi" Kazimierza Przerwy-Tetmajera z muzyką Agnieszki Greinert.

Sukces tym większy, że nienawidzę i nie potrafię śpiewać.

To jak się udało?

Miałam dobry pomysł na tekst. W jury zasiadali wtedy Aleksander Bardini i Wojciech Młynarski, który powiedział mi: „Dziewczyno, co ty tak ciągle w tych chustach chodzisz, rozluźnij się”.

Nie chodzisz już w chustach…

Weselsze czasy nastały.

To właśnie Wojciech Młynarski namówił cię, żebyś pojawiła się na kolejnym festiwalu. Twoje interpretacje Nie dorosłem do swych lat Stanisława Staszewskiego i Widzisz, mała Agnieszki Osieckiej i Jarosława Abramowa-Newerlego wzbudziły entuzjazm. Ale w tobie nie pierwszy raz obudziła się przekora. To nie ja, to nie dla mnie, spróbowałam, już to wiem. Więcej we Wrocławiu się nie pojawiłaś. Może trochę szkoda.

***

W moim przypadku nie było żadnego awaryjnego planu B. Aktorstwo i już. Nie wiem dlaczego, to musiała być jakaś dziecinada, bo w Tomaszowie Mazowieckim kontakt z tak zwaną wysoką sztuką był mocno ograniczony. Oglądałam w telewizji "Zorro" z Alainem Delonem, "Aniołki Charliego" z Farah Fawcett ‒ to były tego rodzaju inspiracje. Trochę to wszystko brzmi dziś zabawnie. Z moich okolic są Czarek i Radek Pazura, Agnieszka Matysiak. Wszyscy mieliśmy tę samą polonistkę, panią profesor Głowacką, którą nazywaliśmy Małą. Każdą lekcję języka polskiego zaczynała od pytania, jaki widzieliśmy film, spektakl, jaką książkę przeczytaliśmy. Miała zawsze cenne, błyskotliwe uwagi. Założyła szkolny kabaret, w którym występował najpierw Czarek Pazura, a później ja grałam w sztuce "Uciekła mi przepióreczka" według Żeromskiego. Na przedstawienie i spotkanie z młodzieżą przyjechała do naszej szkoły pani Barbara Wachowicz. Po spektaklu powiedziała mi: „Scena polska będzie miała kiedyś z pani wielki pożytek”. No nie wiem, nie wiem, nie jestem pewna, czy tak się stało. W każdym razie od początku byłam zdecydowana. Tylko aktorstwo. Pojechałam na dni otwarte w szkole teatralnej w Warszawie. Zniechęcił mnie widok tych wszystkich profesorów, studentów. Towarzystwo jakoś wydawało mi się mocno nadęte. Moja noga więcej tu nie postanie, pomyślałam. I wyszłam. Zdecydowałam się na Łódź. Tylko tato o tym wiedział; mamie powiedziałam, że jadę na warsztaty. Egzaminy trwały dwa tygodnie, więc trzeba było nauczyć się lawirować. Przez dwa tygodnie codziennie jeździłam starym jelczem na trasie Tomaszów-Łódź, Łódź-Tomaszów. Ojciec odprowadzał mnie na przystanek. Mówił, że trzyma kciuki. I dobrze trzymał, bo dostałam się za pierwszym razem.

Studia w Łodzi były fenomenalnym czasem. Wtedy nawiązałam najważniejsze, najsilniejsze przyjaźnie, trwające do dzisiaj, z moją najlepszą przyjaciółką Renatą Dancewicz i z Aurelką Sobczak. Studiowali z nami Rafał Sabara, Przemek Wasilewski, Robert Wabich - ciągle trzymamy sztamę.

W Szkole Filmowej byłaś objawieniem. O twojej pani Dulskiej w spektaklu dyplomowym mówili wszyscy. Otrzymałaś za tę rolę Grand Prix na Międzynarodowym Festiwalu Szkół Teatralnych w Brnie.

Miałam dobre dyplomy. Dulską reżyserowała Ewa Mirowska. Potem jeszcze były "Pokojówki" Geneta w reżyserii Waldemara Wilhelma, rok wcześniej zrobiłam dyplom z profesorem Michałem Pawlickim – "Pułapkę na myszy". Pawlickiego uwielbiałam, tak samo jak kochałam profesor Zofię Petri; to byli moi mentorzy. Dzisiaj, ucząc na Wydziale Aktorskim Szkoły Filmowej, chciałabym przekazać studentom część tego, co sama otrzymałam od pani profesor Petri. Była obdarzona charyzmą, talentem, cierpliwa i czuła.

Jeszcze jako studentka grałaś mniejsze role w spektaklach łódzkich i warszawskich - na przykład w "Upadłych aniołach".

Nieudana sztuka te "Upadłe anioły" reżyserowana przez Michaela Hacketta. Ja w tym spektaklu po prostu biegałam z ptaszkami razem z moją przyjaciółką Aurelką Sobczak. Mietek Morański i Olka Konieczna grali główne role, a pan reżyser robił z nami ćwiczenia w duchu, że tak powiem, Petera Brooka. Mnie to śmieszyło. Wymyślił sobie, że mamy puszczać strzały, że na tym polega przesył energii. Przepraszam, czego przesył? Cała warszawska szkoła nabożnie biegała po korytarzach i puszczała te strzały, i energię wysyłała w kosmos, a ja się nie mogłam uspokoić, tak się śmiałam. Być może byłam słabo wyedukowana, ale to było dla mnie jakieś przedszkole, skrajny infantylizm. Mnie te ćwiczenia śmieszyły, ale być może to ja byłam niepoważna. Pan reżyser chyba zresztą za nami nie przepadał. Mówił o mnie i Aurelce: „Łódź razem – niedobrze”. No chyba niedobrze, w ogóle było niedobrze.

Po skończeniu studiów trafiłaś do zespołu Teatru Polskiego w Warszawie. W jednym z wywiadów mówiłaś, że startowałaś jako świetnie zapowiadający się talent. Do Teatru Polskiego angażował cię sam Kazimierz Dejmek. To było wyróżnienie. Ale równolegle niemal od razu cię skreślono. Nie dostałaś szansy. W teatrze i w filmie latami nosiłaś halabardę.

Pani profesor Petri poszła do dyrektora Kazimierza Dejmka i mnie zarekomendowała. Pan Dejmek jeszcze mnie przyjmował, ale wkrótce potem wyjechał do Łodzi. Nie pracowaliśmy razem. Powiedział mi tylko, żebym poszła do sekretarki załatwić wszystkie formalności. Pamiętam jak dziś, że od pani Marysi w sekretariacie usłyszałam, że bez zgody dyrekcji w ogóle nie mogę wyjeżdżać z Warszawy, że muszę cały czas być pod telefonem i że ona nigdy nie poda mojego numeru komuś, kto będzie dzwonił – bo były takie przypadki, że jacyś mężczyźni przychodzili strzelać do aktorek. Powiedziała to w mniej lub bardziej zawoalowany sposób, ale ja wtedy byłam strasznie podniecona myślą, że zaraz ktoś będzie do mnie strzelał. Ale ani nie grałam w tym teatrze, ani nikt do mnie nie strzelał.

W Teatrze Polskim zagrałaś między innymi Wiktorynę w "Chłopcach" Grochowiaka w reżyserii Macieja Z. Bordowicza, Martę w "Przebudzeniu wiosny" Wedekinda w inscenizacji Szczepana Szczykny, wystąpiłaś w "Kramie z piosenkami" Leona Schillera w reżyserii Barbary Fijewskiej. Rolą Jewdochy w "Sędziach" Wyspiańskiego w reżyserii Pawła Łysaka zachwycał się Wojciech Majcherek: „Jewdocha, wykorzystana przez Natana, nie może uśmierzyć wyrzutów sumienia z powodu dzieciobójstwa. Grająca tę rolę Izabela Kuna zdołała pokazać, jak w biednej dziewczynie miesza się wstyd, duma i ból”.

W pierwszym okresie kariery teatralnej dwukrotnie spotkałaś się z cenionym litewskim reżyserem Linasem Marijusem Zaikauskasem - grając gościnnie w Teatrze Powszechnym w Radomiu najpierw Anastazję w spektaklu "W małym dworku" Stanisława Ignacego Witkiewicza, a następnie Olgę w uwspółcześnionej trawestacji "Trzech sióstr" Czechowa.

W Polskim zdążyłaś jeszcze spotkać się na scenie z heroiną tego teatru Niną Andrycz. Zagrałaś w jednym z ostatnich spektakli z udziałem Andrycz - "Lustrze" w reżyserii Tomasza Zygadły, wystawionym z okazji osiemdziesiątych piątych urodzin aktorki.

Ciekawych zadań aktorskich było jednak coraz mniej. Występowałaś w spektaklach konwencjonalnych, konfekcyjnych, bez wielkiego znaczenia. Spośród kilkunastu twoich ról w Teatrze Polskim warto może jedynie wspomnieć Elwirę w "Don Juanie, czyli Kamiennym gościu" Molière’a, Helenę i Kirke w "Odysei" Homera - oba spektakle w reżyserii Jarosława Kiliana - oraz Juliasiewiczową w "Dulskich z o.o." według Zapolskiej w inscenizacji Marty Ogrodzińskiej.

Pięknie, że to wszystko przypominasz, ale nie ma co się krygować. To było moje pierwsze pasmo niepowodzeń. Prawie nic nie grałam w tym teatrze i to było w zasadzie przerażające. Nie uczestniczyłam w próbach, nie dostawałam żadnych zadań - zupełnie nic. Zaczęłam, pamiętam, od poloneza w "Zemście" - wszyscy mówili, że największe aktorki występowały właśnie w ostatnim tańcu, więc pomyślałam sobie: dobrze, to ja też zacznę tańcem. No, ale na tańcu jakby się skończyło. W ciągu osiemnastu lat w Teatrze Polskim zagrałam w "Sędziach", we wspomnianej przez ciebie Odysei miałam dosłownie dwie sceny. Odyseja była dla mnie ważna, bo Kilian pozwolił mi na rodzaj eksperymentu, a ja to lubiłam. Lubiłam też Juliasiewiczową. Więcej grzechów nie pamiętam.

Na deskach Teatru Narodowego Iza Kuna zagrała gościnnie w interesujących "Imieninach" Marka Modzelewskiego w reżyserii Aleksandry Koniecznej. To właśnie podczas pracy nad spektaklem poznała autora sztuki, a później - partnera życiowego i ojca jej syna Staszka. Ożywczym spotkaniem był także udział w głośnych, szeroko komentowanych niezależnych spektaklach Macieja Kowalewskiego (reżyseria i scenariusz) - "Miss HIV" oraz "Bomba". Teatr zaczynał upominać się wtedy o ludzi z marginesu, outsiderów i marzycieli, a Kuna z jej wyobraźnią aktorską idealnie do tego obrazu pasowała. Zwłaszcza kultowa "Miss HIV" znalazła swoje miejsce w historii najnowszego teatru. Spektakl Kowalewskiego stał się nie tylko wizytówką teatru niezależnego mówiącego o sprawach najczęściej pomijanych przez teatr głównego nurtu, ale także swego rodzaju manifestem wykluczonych. Premiera "Miss HIV" odbyła się w kwietniu 2005 roku w legendarnym klubie gay-friendly Le Madame przy ulicy Koźlej. Po zamknięciu lokalu przedstawienie znalazło się w repertuarze Och-Teatru.

Najważniejszą kreację teatralną w dotychczasowej karierze stworzyła w "Szarańczy" Biljany Srbljanović w reżyserii Natalii Sołtysik w Teatrze Ateneum. Mocny, przejmujący, zdecydowanie niedoceniony spektakl. Tytułowa szarańcza to bezkształtna ludzka masa. Ludzie-szkodniki, ludzie-insekty, a między nimi Nadeżda - postać realna i jednocześnie widmowa, ostra i niewyraźna. Same sprzeczności. Łukasz Rudziński w przenikliwej recenzji opublikowanej w „Teatrze” pisał: „Nadeżda wprowadza ferment swoją beztroską naturalnością. Bohaterka grana przez Izabelę Kunę łamie konwenanse i nie daje się łatwo sklasyfikować, przez co wywołuje podejrzliwość i irytację pozostałych. Kreacja aktorki nie ma w sobie cienia fałszu. Nadeżda swoją pogodę ducha czerpie z tak błahych - z punktu widzenia innych - powodów, że dystans wywołany brakiem zrozumienia między nią a resztą bohaterów stale się powiększa. Świetna kreacja Kuny, poparta prawdziwą partyturą wystudiowanego ruchu i gestu, stanowi ozdobę widowiska”.

Niezbyt udało się natomiast spotkanie Izy Kuny z Anną Augustynowicz w sztuce "W małym dworku" według Witkiewicza. Co z tego, że Aneta Wasiewiczówna to postać wypracowana przez aktorkę w najdrobniejszym geście, ruchu, mimice, skoro spektakl w Och-Teatrze był nieledwie jałowym ćwiczeniem, repetycją stylu znakomitej skądinąd reżyserki.

W ostatnich latach Kuna stara się nie powielać w teatrze tego, co robiła wcześniej. Szuka dla siebie nowych obszarów. Stąd jej pełen wdzięku udział w komediach i spektaklach impresaryjnych: "Premierze Fostera" w reżyserii Tomasza Dutkiewicza w Teatrze Komedia, "Ich czworo" Zapolskiej w inscenizacji Jerzego Stuhra w Teatrze Polonia, "Ludziach inteligentnych" Marca Fayeta w reżyserii Olafa Lubaszenki w IMCE czy w "Złodzieju" Erica Chappella w reżyserii Cezarego Żaka w Teatrze Capitol.

O "Ich czworo" pisałem we „Wprost”: „Jerzy Stuhr nie myślał o żadnych rewizjach; idąc za literami dramatu, odtworzył świat znany najlepiej z przedwojennego kina, koniecznie z Ćwiklińską, Smosarską i Bodo. Kochliwe mieszczki, ich safandułowaci małżonkowie, lumpujący się kołtuni, rozpustne wesołe wdówki, wreszcie sprytne kokoty cierpliwie czekające na odpowiednią okazję. Szczęśliwie Zapolska, w przeciwieństwie na przykład do Rodziewiczówny, miała poczucie humoru oraz talent do dialogów. Siłę tekstu słychać również w warszawskim przedstawieniu, zwłaszcza że Ich czworo w Polonii to właściwie słuchowisko w kostiumach. A ponieważ Stuhr postawił na same pewniaki, popisy brawurowej Soni Bohosiewicz, zabawnego Tomasza Kota, uwodzicielskiej Renaty Dancewicz, samego reżysera oraz ironicznej Izy Kuny (zdecydowanie najlepsza rola w przedstawieniu) ogląda się z przyjemnością. Jak udany seans w starym kinie”.

W 2016 roku to właśnie w Teatrze Polonia Iza Kuna zadebiutowała jako reżyserka. Nieprzypadkowo na swój sceniczny debiut reżyserski wybrała tekst Marka Modzelewskiego, cenionego dramaturga, scenarzysty filmowego i telewizyjnego, autora wspomnianych "Imienin", ale także "Koronacji" i "Króla dramatu". Modzelewski ma szczególny talent do zacierania granic nie tylko między gatunkami, ale również emocjami zawartymi w tekście. Tonacja wysoka i niska, poezja i bluzgi. W "Zabawie" jest coś z horroru, dusznego dramatu rodzinnego, ale i wzmocnionej błyskotliwymi dialogami komedii pomyłek.

***

W 2008 roku pisałem o tobie w „Filmie”: „Jest zwierzęca, potrafi być sprytna, ordynarna i arogancka. Ale za kanonadą ekstremalnych emocji jej bohaterek kryje się nieutulona rozpacz. Osobowościowy defekt, który sprawia, że grane przez Kunę – w kinie i w teatrze – dziewczyny, pomimo tego, że są dowcipne, efektowne i bogate, jakoś nie potrafią odnaleźć w życiu szczęścia. Płaczą po godzinach”.

Kiedy byłam młoda, wydawało mi się, że wszystko powinno rozgrywać się tu i teraz, że w zawodzie muszę czerpać przede wszystkim z siebie. Dzisiaj interesuje mnie psychologiczna wiarygodność tego, czego nie potrafię - praca nad bohaterkami, które przy pierwszej lekturze scenariusza wydają się obce.

W jednym z wywiadów powiedziałaś, że czasy mamy takie, że powinna liczyć się przede wszystkim przyzwoitość.

Ja nie jestem typem aktywistki, nie pcham się na pierwszy plan z transparentami, ale bardzo jestem już zmęczona tą wyniszczającą nas wszystkich, trwającą od wielu miesięcy wojną polsko-polską. Chciałabym wychować dzieci na porządnych ludzi. Nadia jest już dorosła, mieszka w Australii, tam studiuje. Kiedy ostatnio przyjechała do Polski, nie mogła uwierzyć w to, co się u nas dzieje. Jak bardzo Polska i ludzie się zmienili. Ją to trochę szokowało, a trochę śmieszyło. Mnie już nie śmieszy. Chciałabym nauczyć dzieci poszanowania dla różnych wyborów, postaw, poglądów. Niedawno pojechaliśmy z moim Markiem do Kopenhagi. Kuzyn Marka zaprosił nas do siebie, przed ślubem ze swoim wieloletnim przyjacielem. Razem z nami pojechali nasz siedmioletni synek Staszek, syn Marka z pierwszego małżeństwa i Jurek, syn Renaty Dancewicz. To były chyba jedne z najwspanialszych dni w tym roku ‒ absolutna radość, satysfakcja ze spędzanego wspólnie czasu. Dzieciaki pokochały chłopców. Teraz ciągle o nich pytają. Dla nich to jest normalne, a nie dziwne. Chciałabym, żeby tak wyglądała cała Polska. Bo to jest normalne, a nie dziwne.

Z Markiem Modzelewskim tworzycie wspaniały, bo pełen temperamentu związek. Kłócicie się, wybuchacie, i to jest właśnie miłość. W tym wszystkim jest także ogromna doza poczucia humoru, cudownej ironii.

Spieramy się na temat różnych rzeczy. Nie rozgraniczamy pracy od życia. Nasze zawody wzajemnie się przenikają. Oczywiście mówię o pisaniu Marka, nie o jego pracy w szpitalu. Dyskutujemy, kłócimy się, toczymy batalie, nie odpuszczamy, ale też, masz rację, potrafimy śmiać się najgłośniej ze wszystkich. To naprawdę głośny śmiech.

Tytuł oryginalny

GŁOŚNY ŚMIECH. Portret Izy Kuny

Źródło:

www.aict.art.pl
Link do źródła

Autor:

Łukasz Maciejewski

Data publikacji oryginału:

26.11.2020