"Honorificabilitudinitatibus" ma opowiadać o historii Wrocławia. Roman Kołakowski, który napisał libretto do tego spektaklu, zgubił gdzieś drugą wojnę światową, a za najciekawszy okres w dziejach stolicy Dolnego Śląska uznał średniowiecze, które - według niego - było bardzo wesołe. Młodzież, która to zobaczy, może być przekonana, że zakonnice i zakonnicy modlili się umiarowanie. Za to jak się patrzy wywijali w rytmie... rock and rolla.
Ci, którzy zechcą dokształcić się z historii Wrocławia w operetce, srodze się rozczarują. Brak narratora powoduje, że wiele scen jest nieczytelnych. Przykładem choćby historia mieszczanina, który został katem. Musiał wykonać wyrok na przestępcy, który go okradł. Szkopuł w tym, że kat był osobą bez honoru (ten kiedyś coś znaczył). Mieszkał poza murami miejskimi, nawet w kościele musiał siedzieć w wyznaczonym miejscu, a na co dzień chodził w specjalnie oznakowanym ubraniu, aby czasami jakiś porządny obywatel się z nim nie zetknął. Mieszczanin, który został nagle katem, osunął się w czeluść towarzyską. Tego jednak ze spektaklu się nie dowiemy. Nie dopowiada tego także program, choć w tej sytuacji powinien. "Honorificabilitudinitatibus" otrzymał formę wielu luźno powiązanych scen. Niby wszystko idzie chronologicznie, ale logiki w tym niewiele. Nie wiedzieć czemu scena mówiąca o Angelusie Silesiusie okraszona została sceną pasyjną. N