W kraju monologistów, snujących swe monologi dłuższe niż kadencja, HANKA BIELICKA pamiętała o tym, o czym oni nie pamiętają: monolog musi być dialogiem ze słuchaczami.
Bez szacunku dla słuchaczy, choćby byli zapyziali, mało lotni, przywaleni codziennością, nie ma mowy, by cokolwiek do nich dotarło, ożywiło szamoczącą się w skołatanej głowie szarą komórkę. Szacunek dla słuchaczy to spełnianie oczekiwań. Przyjazd do nich nawet wówczas, gdy wielu młodszych artystów odwołałoby występ. No bo jak tu występować, kiedy na dworze trzydziestostopniowy mróz, w salce Domu Kultury nawaliło ogrzewanie, droga dojazdowa zasypana śniegiem, przez który ryzykancko przeciska się mikrobus. We wspomnieniach z estradowych tras oglądamy taką właśnie salę, dziesiątki podobnych sal, widzów w kożuchach, kufajkach, zimowych paltotach i konferansjera, przepraszającego widzów, że pani Hania wystąpi w futrze. Po czym na estradkę wbiegała Ona - w sukience w grochy, z kapelutkiem strojnym w pióra, kiście winogron, ptaszki. Wolała przypłacić recital zapaleniem płuc niż okazać słabość. Dlatego nikt nie uważał jej za kapry�