„Ginczanka. Przepis na prostotę życia” Piotra Rowickiego, monodram Agnieszki Przepiórskiej w reż. Anny Gryszkówny w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie. Pisze Jacek Sieradzki, członek Komisji Artystycznej 27. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.
Przepis na prostotę życia? Taki podtytuł twórcy nadali spektaklowi o Ginczance. A może przy okazji także przepis na prostotę monodramu biograficznego? Dobry przepis, skuteczny i wcale nie taki łatwy w realizacji. Ale też duet autorsko-aktorski Piotr Rowicki-Agnieszka Przepiórska to dziś renomowana firma w tym gatunku. Ona świetnie opanowała sztukę wypełniania swoją energią, żywiołowością i pomysłowością jednoosobowych widowisk, nawiązywania kontaktu z widzem, stałego podtrzymywania napięcia. On dał jej scenariusz złożony z krótkich, podomykanych sekwencji, z których każda miała jasno określony cel, intencję, przesłanie, a jednocześnie w każdej można było zastosować nieco inne środki aktorskie, wziąć inny ton. Trzebaż więcej? Wykonawczyni zmienia nastroje, zgrabnie przechodzi od rejestru do rejestru, od tematu do tematu. Ogląda się to znakomicie. I może tylko nieco ucieka z horyzontu uwagi drobny fakt, że żadna z tych cząstek opowieści nie jest kontrowersyjna. Nieoczekiwana. Wyrywająca z błogiego spokoju. Dotkliwa.
Co notuję gwoli stwierdzenia faktu, nie krytyki. Portret Zuzanny Ginczanki, napisany przez Rowickiego dla Przepiórskiej i grany w Łaźni Nowej, jest bezwzględnie pożyteczny – dla tych widzów, którzy o istnieniu pięknej żydowskiej poetki, pożeraczki serc słynnych w międzywojniu panów dowiadują się dopiero teraz. Mamy trochę historii, trochę protofeminizmu, trochę naprawdę dobrej poezji, trochę męskiego podziwu, platonicznego lub nie, jakiś skandal jeden czy drugi – i potem zaraz wojna, ukrywanie się, denuncjacja, śmierć. Agnieszka Przepiórska do przedstawienia czarnej Żydówki nie zakłada peruki, jest w swoich własnych blond włosach upiętych na modłę międzywojenną. Zjawia się w białym stroju tenisowym niczym jakaś Jadwiga Jędrzejowska, z rakietą, która później będzie rozmaitymi przedmiotami – także karabinem maszynowym – ale na początku służy do mocnych zdecydowanych smeczy. Sceniczna Ginczanka przy całej delikatności cytowanych wierszy, jest silną kobietą, dobrze wiedzącą, czego chce i rozumiejącą, czemu los ją ćwiczy, przyjmuje ciosy z godną goryczą. Lubi się takie bohaterki.
I jedziemy przez życiorys. Dzieciństwo Sary Poliny Gincburg w Równem z jękliwą żydowską muzyką w tle i ciepło-konwencjonalnym portretem mądrej babci. Kolega-poeta Józef Łobodowski piszący do dziewczyny śliczne wiersze. Aktorka prosi pana z pierwszego rzędu o odczytanie dwóch z nich; to sposób na kontakt z widownią, ciepły i ośmielający, zastosowany tylko raz, tyle ile trzeba. List do Juliana Tuwima i euforia, gdy nadchodzi odpowiedź tego boga młodych poetek, druk w Wiadomościach Literackich, czyli uchylone furtki nie wiadomo czy do literackiej kariery, ale na pewno do artystycznej socjety. Walizka w dłoń i wio do Warszawy. Miłe i niemiłe strony środowiska: rozbudowana sekwencja z Mieczysławem Grydzewskim, który zamyka od środka gabinet naczelnego i realizuje w całej pełni stereotyp stosunku sprośnego redaktora do młodej poetki. Przepiórska była przedtem naiwna, entuzjastyczna, rozmarzona, także kpiąca, ironiczna i błyskotliwa w narracji, tu zaciska zęby, wchodzi w oskarżycielskie tony. Nawet w czasie wojennej ucieczki taka nie będzie – wtedy dominować będą skargi i przerażenie.
Jeszcze sekwencja poświęcona przedwojennemu antysemityzmowi – numerus clausus na Uniwersytecie – i już wojna. Aktorka się nie przebiera. Zakłada tylko taki dość biedniutki, nieforemny błękitny płaszczyk i on, nawet nie całkiem przykrywając tenisowy uniform, ustawi postać na sekwencje tułaczki. Chwali się Przepiórskiej, ale i pewnie reżyserce, Annie Gryszkównie ta umiejętność celnego zaznaczania minimalnymi rekwizytami klimatu scen. I, powtórzę, chwali się sprawność narracyjna autora. Aktorka mówi i gra bezbłędnie, ma opanowaną każdą intonację i precyzyjnie zaplanowaną każdą pointę. Pokazuje też Ginczankę jako dobrą poetkę: celnie zauważył w swej recenzji Tomasz Miłkowski, że wierszy swojej bohaterki nie recytuje, tylko je – przy całej staranności – uzwyczajnia, pozwalając regularnym rymom i niewyszukanemu metrum niejako przebijać się przez mowę potoczną, ustanawiać się w niej. Dzięki tej retorycznej powściągliwości, no i krystalicznej prostocie samego tekstu, ostatnie sekwencje biegną w nieskazitelnej ciszy: widownia, która zdążyła polubić tę wskrzeszaną z niepamięci kobietę, słucha opowieści o jej długim i w końcu nieskutecznym oszukiwaniu wojennej śmierci w niekłamanej zgrozie.
Na odchodnym ze świata Zuzanna Ginczanka Agnieszki Przepiórskiej stwierdza, że przydałyby się jej nowe buty na wiosnę. Proszę pamiętać – mówi szukając wzrokiem spojrzeń widzów – numer trzydzieści osiem. Patrzący machinalnie przytakują: będą pamiętać. Mogę się czepiać jako żabie oczko czyli chłodny krytyk że brakuje mi w tej półtoragodzinnej opowieści jakiejś nieoczekiwanej konstatacji, niebanalnej figury intelektualnej, zgrzytnięcia, które byłoby znakiem dramatu, jakiejś myśli, nad którą nie dałoby się przejść łatwo do porządku. Ale też kiwam głową: numer 38. Jestem w środku. Tak, jak miało być.
Piotr Rowicki GINCZANKA. PRZEPIS NA PROSTOTĘ ŻYCIA. Reżyseria: Anna Gryszkówna, scenografia: Anna Maria Karczmarska, muzyka: Michał Lamża. Premiera w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie 6 marca 2020.