Występ Jana Peszka rozczarował
Wolę już sztubacki gest Kozakiewicza niż kabotyński gest żurnalisty, który przykłada sobie do czoła rewolwer i liczy do tysiąca, aby w przerwach między odliczaniem spowiadać się przed widzem, czyli zrobić głośno rachunek sumienia. Ten rachunek, czy może raczej wyznanie, napisane przez Petera Turriniego (a zatytułowane "Nareszcie koniec") brzmi nad wyraz pretesjonalnie, a Jan Peszek, który je wypowiadał wczoraj na scenie Teatru Polskiego, wypadł zupełnie bezbarwnie. Ten mistrz monodramu, który w tekstach Bogusława Schaffera tryska inwencją niczym gejzer i oszałamia wręcz aktorską wirtuozerią, w postaci tak sztucznej i papierowej jak ta, którą zobaczyliśmy, popełnił na oczach widzów-aktorskie hara-kiri. Przyznam się, że zdumiała mnie ciepła reakcja widowni i "zachłysty" niektórych recenzentów stołecznych. Bohater tego monodramu, żurnalista przeżywający życiową depresję, to przypadek wart interwencji psychiatrycznej, ale niekoniecznie ekspr