O tej sztuce wielkiego, choć czasem nudnawego, Ibsena, rzadko się pamięta. I słusznie. "Kobieta z morza" jest przegadana. Papierowa retoryka większości kwestii, na scenie brzmi nieautentycznie. Dałoby się z tego zrobić co najwyżej słuchowisko dla starszych i niezbyt wymagających słuchaczy. Podczas spektaklu często odgadywałem, jakimi słowami rozpocznie się następna część dialogu. Często ostatnie słowa poprzedniej kwestii, niczym echo, rozpoczynały zdanie wypowiadane przez drugiego rozmówcę. W ten sposób na scenie wypowiedziano o setkę słów więcej, aniżeli trzeba. Przeciętnie bystry tłumacz albo reżyser mógłby to z łatwością wyeliminować. Jako głos w obronie kobiet, też to wypadło mizernie, ponieważ zbyt tendencyjnie potraktowano postacie męskie. Sprawiają wrażenie pozbawionych skrzydlatej duszy, pseudointeligentnych gamoni. Na scenie jeszcze bardziej niż w samym tekście. Nie chce mi się streszczać tej niby-realistycznej, niby-symbol
Tytuł oryginalny
Gdański niewypał na scenie warszawskiej
Źródło:
Materiał nadesłany
Życie Warszawy nr 32