EN

15.04.2024, 14:15 Wersja do druku

Garstka gra Czyżewską

„Najszczęśliwszy dzień” Magdaleny Małeckiej-Wippich w reż. autorki w Teatrze Kamienica w Warszawie. Pisze Tomasz Mitkowski w „Przeglądzie”.

fot. mat. organizatora

To nie lament nad zmarnowanymi szansami, ale głód tworzenia. Barbara Garstka udźwignęła ciężar legendy. Ukazała niepokoje młodej kobiety szukającej swojego miejsca na ziemi.

Najpierw wypatrzył ją Jerzy Markuszewski i zaprosił do Studenckiego Teatru Satyryków. Po studiach znalazła się w zespole warszawskiego Teatru Dramatycznego, który zdobywał sławę pierwszej polskiej sceny.

Potem Stanisław Bareja odkrył ją dla filmu. Stała się gwiazdą komedii, grała film za filmem. Po „Giuseppe w Warszawie" (1964) nazywano ją „Cybulskim w spódnicy". Po brawurowo zagranej roli w sztuce Arthura Millera „Po upadku" (1965) - na premierze gratulacje składał jej sam autor - okrzyknięto ją polską Marilyn Monroe. Kiedy 13 czerwca 1965 r. odbierała Złotą Maskę i tego samego dnia brała ślub z amerykańskim dziennikarzem Davidem Halberstamem, korespondentem „New York Timesa", była u szczytu kariery. Miało się okazać, że był to także dzień zapowiadający długi zmierzch amerykańskiego snu.

Ten dzień nazwała najszczęśliwszym Magdalena Małecka-Wippich w tytule monodramu o dramatycznych losach Elżbiety Czyżewskiej. To inteligentnie napisany scenariusz, z energią zagrany przez utalentowaną Barbarę Garstkę, obdarzoną łatwością nawiązywania kontaktu z widownią, przygotowaną warsztatowo, aby przez ponad godzinę skupiać na sobie uwagę.

Już to, aby punktem wyjścia monodramu uczynić wyobrażony protest bohaterki na samą myśl, że ktoś miałby napisać o niej sztukę, buduje autoironiczny dystans do opowiadanej historii, zaciekawia, co z tego wyniknie i jak sobie autorka i aktorka poradzą z kaprysami gwiazdy. Dobry był też pomysł, aby w centrum opowieści ulokować ów „najszczęśliwszy dzień" w życiu Elżbiety Czyżewskiej, kiedy otrzymała przyznaną jej przez czytelników „Expressu Wieczornego" Złotą Maskę i gdy wybrała już swojego życiowego partnera, z którym wkrótce wyjedzie do Ameryki. Wtedy nie wiedziała, że ten związek przyniesie jej wiele cierpień, że zostanie oskarżona o brak uczuć patriotycznych i popieranie syjonistów, że w Ameryce furory nie zrobi, a jej małżeństwo legnie w gruzach. Nie wiedziała, że wyzwiska i pogróżki zastąpią listy od pełnych entuzjazmu i podziwu dla jej talentu wielbicieli. Że zacznie być obiektem szykan i inwigilacji. Przekona się, jak niewiele dzieli sławę i niesławę. Ale wtedy wszystko zapowiadało się dobrze albo jeszcze lepiej.

Barbara Garstka udźwignęła ciężar legendy. Ukazała niepokoje młodej dziewczyny z sierocińca, z warszawskiego Powiśla, szukającej swojego miejsca na ziemi. Odsłoniła jej skryte pragnienie, aby być przez wszystkich kochaną i podziwianą, przypomniała jej katorżniczą wręcz pracę, którą Czyżewska chciała dowieść, że jest tego naprawdę warta, że wszystko potrafi zagrać. Bycie na scenie, na ekranie, na estradzie miało być jej ucieczką od samej siebie - najwyraźniej nie doceniała siły swojej osobowości, gotowa uwierzyć, że jest dziewczyną przeciętną, wręcz banalną.

Pojawia się zatem wśród nas z walizką, z której wydobywa kilka rekwizytów i przemienia się na naszych oczach w młodziutką gwiazdę świętującą swój najszczęśliwszy dzień. Kiedy ogląda się sceny z życia srebrnej Eli, tak niegdyś kochanej, można ulec wrażeniu, że opowiada o sobie ona sama. Tak czy owak, ja nie mogłem się uwolnić od wspomnienia ostatniego spotkania z aktorką podczas wywiadu dla „Tele Tygodnia".

Na początku lat 90. Czyżewska zaproponowała Piotrowi Cieślakowi, ówczesnemu dyrektorowi Teatru Dramatycznego w Warszawie, w którym swego czasu debiutowała (w „Wizycie starszej pani" Friedricha Durrenmatta, 1958), sztukę „Szósty stopień oddalenia". Na owe czasy w Polsce dramat odważny, którego autorem był John Guare, rzecz o czarnoskórym geju próbującym przebić się do kręgu wpływowego establishmentu. Dzięki podpowiedzi Andrzeja Wajdy upatrzyła w Omarze Sangare, polskim czarnym aktorze, wykonawcę głównej roli, sama też postanowiła stanąć po latach na scenie Dramatycznego. I rzeczywiście sztuka w reżyserii Piotra Cieślaka pojawiła się na afiszu 12 marca 1994 r.

Jednak rachuby aktorki na triumfalny come back zawiodły. Wprawdzie zagrała rolę koneserki sztuki Louise więcej niż poprawnie (chociaż część recenzentów kaprysiła), ale nie była to rola wybitna, a Omar Sangare swoją żywiołowością i tak przyćmił resztę obsady.

Rozczarowanie powrotem do Warszawy wynikało nie tyle z nieudanej roli (bo taka przecież nie była), ile z upływu czasu. Niegdysiejsza gwiazda nie starzała się razem ze swoją publicznością, która pamiętała ją jako żywe srebro. Czyżewska, przybywając z oddalenia, nie przypominała dawnej Elżuni. Wprawdzie w latach 80. kilka razy pojawiła się gościnnie w polskich filmach, ale nie były to role na miarę jej talentu i oczekiwań. Publiczność o niej zapominała.

Mieszkała teraz przez kilka miesięcy w pokoju gościnnym w Dramatycznym, w teatralnym bufecie samotnie zajadała się ciastkami i popadała w melancholię. Nigdy już na scenę nie wróciła.

Wtedy właśnie, w bufecie Dramatycznego, umówiła się ze mną na wywiad. Od razu zastrzegła: - Niektórzy moi znajomi przestrzegali mnie przed ryzykiem pojawienia się na polskiej scenie. „To coś innego niż film", mówili. „Jesteś odważna". A przecież to nie jest żaden mój powrót do teatru, w USA gram przede wszystkim w teatrze. Jednak w Polsce nie składało się, żebym mogła wystąpić w jakiejś sztuce. Tym razem się udało.

- Ludzie przychodzą, żeby zobaczyć Czyżewską, jaką pamiętają ze starych filmów - wtrąciłem.

- Tamtej Czyżewskiej już nie ma. Nie ma zresztą także tamtej publiczności. Polska bardzo się zmieniła. Dzisiaj do teatru chodzą nowi widzowie. Nie widzieli mnie nigdy na scenie.

Rozmawialiśmy prawie jak dobrzy znajomi, ale na koniec nie popisałem się. Zauważyłem od niechcenia, że podobno wszyscy pytają: „Czy pani wróciła?".

Odpowiedziała zniecierpliwiona: - Irytuje mnie to pytanie. Pochodzi z innej epoki. To nieważne, gdzie się mieszka i gdzie pracuje. Ważne jest, co się robi. Kiedy odpowiadam na pytania dziennikarzy, wydaje mi się, że ciągle gram w tej samej sztuce. Nie wiem dlaczego, ale przypomina mi się wtedy kwestia ze „Wszystko na sprzedaż", którą trener wypowiada pod adresem Daniela Olbrychskiego: „Za późno do sportu wróciłeś"...

Najwyraźniej wiedziała, że sama też „za późno do sportu wróciła". A to bolało. Potem jeszcze przypadkiem spotkaliśmy się na Solcu - gdzieś podążała z koleżanką. Uśmiechnęła się na pożegnanie smutno, jakby chciała potwierdzić, że wszystko na próżno i za późno.

Tej nuty nie zabrakło w monodramie „Najszczęśliwszy dzień", mowa w nim przecież o marzeniach i niespełnieniu, o tym, że nagroda - propozycja poważnej roli filmowej - przyszła już naprawdę po czasie, gdy Czyżewska walczyła z atakiem choroby nowotworowej, o tym, że jej powrót do kraju stał się właściwie niemożliwy.

A jednak nie lament nad zmarnowanymi szansami, ale głód tworzenia napędza barwną opowieść Magdaleny Małeckiej-Wippich i Barbary Garstki. To dobrze, że widzimy przed sobą sceniczną rekonstrukcję tamtej wspaniałej, uśmiechniętej, kipiącej młodą energią Eli, która wprawdzie nie doczekała się urzeczywistnienia wszystkich swoich marzeń, ale przecież osiągnęła naprawdę bardzo wiele. Elżbieta Czyżewska dobrze o tym wiedziała. Wie o tym także jej sceniczna „rekonstruktorka". Kiedy w pewnym momencie triumfalnie i niemal prywatnie komentuje swoją obecność na scenie okrzykiem: „Tak się gra!" - z prawdziwą czułością wyraża radość tworzenia, która była dla Elżbiety Czyżewskiej motorem życia.

A jak przy tym potrafi Barbara Garstka zaśpiewać dawne przeboje! Choćby nieśmiertelny walczyk „Warszawa da się lubić" czy liryczną piosenkę „Kochankowie z ulicy Kamiennej" Agnieszki Osieckiej, którą Czyżewska interpretowała na deskach STS-u w programie „Bal maskowy", i specjalnie dla monodramu stworzone piosenki ze scalającym motywem „najszczęśliwszego dnia".

Legenda ożyła. Zresztą tak naprawdę trwała dzięki książkom i filmom dokumentalnym, m.in. za sprawą pełnometrażowego biograficznego dokumentu „Aktorka" Kingi Dębskiej i Marii Konwickiej (2015). Wyglądało jednak na to, że ta legenda się rozwiewa, że Czyżewska znika. Barbara Garstka dowodzi, że tak nie jest, nawet jeśli to tylko powidoki.

***

„Najszczęśliwszy dzień", tekst i reżyseria Magdalena Małecka-Wippich, kierownictwo muzyczne Urszula Borkowska, premiera na scenie Teatru Kamienica, 5 kwietnia 2024

Tytuł oryginalny

Garstka gra Czyżewską

Źródło:

„Przegląd” nr 16

Autor:

Tomasz Miłkowski

Data publikacji oryginału:

15.04.2024