Mamy do czynienia z grupą ludowych tancerzy, lecz czy kogoś obchodzą wioskowe harce? Błyskotliwy menadżer dorzucił fabułę czy raczej jej suche truchło. Namiastka treści ożywia w głowach monotonne sceniczne podskoki, które nie zostały stworzone do snucia i bajdurzenia. Mantra tych samych kroków i układów nie ma końca - o występach Galeforce Dance w Poznaniu pisze Wojciech Morawski z Nowej Siły Krytycznej.
Część pierwsza No dobra. Recenzja z Galeforce Dance. Czemu akurat z "czegoś takiego"? Arystoteles na ratunek. Prawie cytat: gdy trzeba filozofować, filozofujmy. Gdy nie trzeba, filozofujmy by tego dowieść. Nie jestem tak mądry jak ten, za którego chciałbym uchodzić, dlatego cytat jest niedokładny. Nic w tej chwili nie poradzę na moją głupotę. Może to nawet lepiej. Zapraszam na widownię. Spektakl - niektórzy pewnie wątpią w trafność tego słowa - irlandzkiej grupy tanecznej, która w swoich szeregach posiada nogi warte milion dolarów (James Devine), rozpoczynają ważne słowa: "bla bla zobaczą państwo historię dwójki kochanków nieświadomych swojej namiętności (!) Bleh, bleh rodzinna tragedia". Te kilkanaście słów jest naprawdę istotne. To jedyny szkic fabularny ponad dwugodzinnego spektaklu. Magia? Na pewno blisko. Zanim postawię jakiekolwiek istotne pytania, jestem zobowiązany do odpowiedzi na pierwsze z nich - dlaczego oglądać złe spektak