W warszawskich teatrach brakuje biletów - alarmuje sobotnie "Metro" i publikuje listę przedstawień, na które do końca lutego nie ma już miejsc. Nic nie robi tak dobrze przedstawieniu jak tłumy przed kasą i widzowie okupujący schody. Obawiam się jednak, że w przypadku Warszawy nie jest to objaw zdrowia, ale choroby. Przyczyny braku biletów są prozaiczne. Otóż w Warszawie liczba przedstawień i krzeseł na widowni, od dawna nie nadąża za popytem, czyli rosnącą z roku na rok publicznością - pisze Roman Pawłowski w felietonie z cyklu "Kronika wypadków kulturalnych".
W warszawskich teatrach brakuje biletów - alarmuje sobotnie "Metro" i publikuje listę przedstawień, na które do końca lutego nie ma już miejsc. To między innymi: "Porucznik z Inishmore" we Współczesnym, "Duszyczka", "Śmierć komiwojażera", "Iwanow" i "Daily Soup" w Narodowym, "Upiór w operze" w Romie i "Słoneczni chłopcy" w Powszechnym. Teatrolodzy i socjolodzy głowią się nad przyczynami tego fenomenu, tymczasem dyrektorzy teatrów zacierają ręce: tylko kompletne knoty nie idą, każda sztuka z aktorami z telewizji sprzedaje się na pniu. Nadkomplety budują legendę teatru, nic nie robi tak dobrze przedstawieniu jak tłumy przed kasą i widzowie okupujący schody. Obawiam się jednak, że w przypadku Warszawy nie jest to objaw zdrowia, ale choroby. Przyczyny braku biletów są prozaiczne i mają związek z prawem popytu i podaży. Otóż w Warszawie podaż, czyli liczba przedstawień i krzeseł na widowni, od dawna nie nadąża za popytem, czyli rosnącą z roku