W finale "Dożywocia" wszyscy, ciesząc się z zaręczyn młodej pary i wyprowadzenia w pole lichwiarza Łatki, intonują wesołą przyśpiewkę. I tylko on, stary sknera, odrażający liczykrupa, jest gdzieś obok - pokonany, ośmieszony, upokorzony. Jan Englert wprowadza w tej scenie do komedii nutę tragizmu. Ukrywa twarz w dłoniach, wstrząsa nim cichy szloch. Gdyby poniżenie mogło zabić, nie byłoby już Englertowskiego Łatki... Patrząc na to gorzkie zakończenie komedii Fredry, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że kiedyś widziałem coś podobnego. W ubiegłym sezonie Englert inscenizował na narodowej scenie "Szkołę żon" Moliera. W ostatniej scenie jego Arnolf, wystrychnięty na dudka i opuszczony przez wszystkich, ściągał z głowy perukę i zgarbiony wolno schodził ze sceny. Obie te klęski - Arnolfa i Łatki - Jan Englert wyrwał głęboko z siebie, podstawiając samemu sobie gorzkie zwierciadło. To już był inny Englert - aktor wymagający wobec innych i sie
Tytuł oryginalny
Fredro, czyli powtórzenie
Źródło:
Materiał nadesłany
Życie nr 146