Tego, co robi Szczawińska, nie sposób nazwać teatrem tańca, jednak żaden z reżyserów jej pokolenia nie pracuje z ciałem w tak świadomy sposób, u żadnego z nich efekty tej pracy nie są tak istotne dla całokształtu przedstawienia - pisze Witold Mrozek w portalu dwutygodnik.com.
W spektaklach Weroniki Szczawińskiej specyficznie wykorzystywany ruch i fizyczność są tym, co od razu przykuwa uwagę widza - jeszcze zanim zacznie się zastanawiać nad znaczeniami, grami z kanonem czy kulturowymi konstrukcjami płci. Nie chodzi tylko o precyzję świadomie używanych gestów, wykonywanych przez aktorów. Jeszcze zanim dostrzeżemy, że na scenie zaczyna się coś "dziać" w powszechnie przyjętym znaczeniu tego słowa, można zauważyć w wykonawcach pewną trudną do określenia energię, jakieś napięcie ciała - na poziomie, który Eugenio Barba nazywa "preekspresywnym". W scenicznym świecie Szczawińskiej nie ma miejsca dla aktorów, którzy po prostu chodziliby po scenie, których obecność miałaby charakter potoczny. Nieważne, czy chodzi tu o Milenę Gauer - Jacqueline Kennedy z monodramu "Jackie", czy o Rafała Kosowskiego i Włodzimierza Dylę - poczciwych szlachciców z kontrowersyjnej inscenizacji "Zemsty" [na zdjęciu], którą reżyserka pokaza�