„Fobia” wg scen. Markusa Öhrna i Karola Radziszewskiego w reż. Markusa Öhrna w Nowym Teatrze w Warszawie. Pisze Alicja Cembrowska w Teatrze dla Wszystkich.
Markus Öhrn odbiera na scenie telefon od matki i informuje ją, że akurat robi spektakl w Nowym Teatrze w Warszawie. Nie słyszymy pytania, jakie pada po drugiej stronie słuchawki, ale możemy się go domyślić. Syn odpowiada: “Tak, znowu krew i kupa. I nie, to nie twoja wina”. To dosyć zgrabne ujęcie “Fobii”, chociaż nie mam pojęcia, czy matka szwedzkiego artysty miała wpływ na praktykowaną przez niego estetykę teatralną, czy to tylko słodkie kłamstewko, wpisujące się w konwencję spektaklu.
Öhrn jest konsekwentny. Z uporem maniaka kumuluje aktorów i aktorki na małej przestrzeni, nakłada na ich głowy upiorne maski (tym razem przesterowuje także ich głosy, co podbija niepokój i jeszcze bardziej odrealnia) i uzbraja w buteleczki ze sztuczną krwią. Scenografia jest iście laboratoryjna i minimalistycznie ikeowska – na scenie nie ma miejsca na przedmioty niepotrzebne, każdy element gra i jest użytkowy. Jeżeli jest w tej przestrzeni, możemy mieć pewność, że jest po coś. Na początku spektaklu reżyser osobiście wita nas w tym swoim nieco specyficznym świecie i przełamuje dystans, sugerując niejako, że podział na widownię i zespół artystyczny jest jedynie umowny. Za chwilę połączy nas doświadczenie przemocy. Pozycja widza w tym układzie jest tylko pozornie bezpieczna.
Konstrukcja “Fobii” stoi na dwóch filarach (i trzech epizodach) – serii obrazów “Poczet” Karola Radziszewskiego (odpowiedzialnego we współpracy z Öhrnem za koncepcję spektaklu) i instalacji “Fag Fighters” tego samego artysty. I tak fikcyjna, gejowska bojówka w różowych kominiarkach przeczesuje mieszczańskie domy, sieje zniszczenie, a przy okazji dopuszcza się najobrzydliwszych aktów przemocy, z których gwałt wydaje się najpowszechniejszym. Zanim jednak do tego dojdzie duet tęczowo-krwawych rewolucjonistów (Piotr Polak, Jan Sobolewski) egzaminuje swoje ofiary w quizie historycznym – polega on na pokazywaniu wizerunków znanych Polek i Polaków, których łączy queerowa tożsamość. Na prezentowanych obrazach widzimy m.in. Wacława Niżyńskiego, Bolesława Śmiałego czy Marię Konopnicką. Uczestnicy muszą poprawnie odpowiedzieć, kogo widzą. Zadanie ujawnia nie tylko ich ignorancję, ale również skrupulatny proces wymazywana z życiorysów nieheteronormatywnej tożsamości seksualnej. Zła odpowiedź = kara.
Kar w “Fobii” jest bardzo dużo, a co brutalniejsze sposoby jej wymierzania zasłania kurtyna. Pozostają krzyki, jęki, odgłosy łamania kości i rozcinania ciała, a później krajobraz po bitwie. Krew i kupa. Całość “umila” podkład muzyczny grany na żywo przez wiolonczelistę Michała Pepola i pianistę Bartka Wąsika. Istny dysonans poznawczy – z jednej strony oglądamy sceny wymyślnej przemocy; z drugiej słuchamy klasycznej muzyki. Co więcej – napisy informują nas, czy jest ona radosna, niepokojąca czy sentymentalna. Reżyser pozostawia zatem niewiele miejsca na interpretacje. Chce nam dokładnie tłumaczyć, co oglądamy. I sugeruje to już tytuł, z którego ucięto przedrostek “homo”.
Bo to spektakl nie do końca o homofobii, a na pewno nie o homofobii w powszechnym rozumieniu. To trzy epizody o udawanej tolerancji (fobii przed nietolerancją?), pinkwashingu, obnoszeniu się z “flagami różnych seksualności”; budowaniu kapitału na środowisku LGBTQ+, używaniu idei równości według własnego widzimisię i wyciąganie z niej tego, co dla nas wygodne. W końcu – o wykrzykiwaniu pustych zdań (“miłość nie ma płci!”) i fasadowej obronie mniejszości, która nadal w Polsce traktowana jest w kategoriach rozwydrzonego dziecka, któremu TO minie. A my jesteśmy tym miłosiernym rodzicem, bo jakoś tam pokrętnie je akceptujemy (dopóki dwóch facetów nie całuje się na ulicy oczywiście!).
Znamienny jest również sam powrót do instalacji “Fag Fighters”. Wszak dwójka facetów-gejów w różowych kominiarkach, którzy atakują zwykłą rodzinę i krzywdzą osoby heteroseksualne to scenariusz wyrwany z naszej rzeczywistości – jeżeli wierzyć w konserwatywne i prawicowe narracje o tej grupie społecznej. To ci geje-zboczeńcy, którym marzy się zburzenie polskiego ładu, spokoju i normalności. Ci sami, przed którymi ostrzegają nas politycy-obrońcy moralności i hierarchowie kościoła!
Reżyser celuje również w pozorną normalność heteroseksualnych członków rodziny – obśmiewa analizę kału, wegańską kaszankę i dania bez smaku, marzenie o adopcji pieseczka bez nóg z Indii i jednoczesne kopanie kundla z nogami z Polski, konsumpcjonistyczne fiksacje; w drugim epizodzie po dupie (dosłownie) dostaje kapitalistyczny rekin, który równość tłumaczy na bezlitosny język rynku i przelicza na złotówki; potrafi użyć słów “marka inkluzywna”, ale nie ma pojęcia, co to właściwie znaczy. Te wszystkie mniej dosłowne i niezadane kijem baseballowym ciosy są przeprowadzone w taki sposób, by trochę uśpić krytyczną czujność, rozbawić, wyprowadzić w pole. Wyprowadza w pole również użycie własnego reżyserskiego ciała, które zostaje złożone na ołtarzu (tolerancji?), staje się instalacją.
Całą przewrotność “Fobii” lokalizuję w tym, że ostatecznie po dwóch godzinach pozostaje w nas jakiś zgrzyt. I wątpliwości. W jaki sposób wygląda nasza codzienna praktyka tolerancji? Czy faktycznie ogranicza się do pustosłowia? Czy przemoc nas bawi w zależności od tego, kto i na kim ją praktykuje? Bo właśnie, jeżeli mam po spektaklu Öhrna wątpliwość, to jedną – czy przegięta i sensacyjna wizualność ostatecznie całkowicie nie zalewa wielką krwistą falą przekazu i puenty mniej widocznej niż poszatkowany człowiek; czy teatr atrakcji nie wchłania teatru refleksji.