Snobistyczną sensacją sezonu teatralnego stanie się zapewne "Zamek w Szwecji", którego prapremiera polska odbyła sią przed kilku dniami w Starym Teatrze w Krakowie. Bardzo cenimy sobie wszelkie manifestacje literatury kobiecej, od prozy i dramatu po esej uczony. A jeśli jeszcze literatura ta jest inteligentna, zręczna, z lekka dwuznaczna i w atmosferze swej bardzo współczesna, nawet w Krakowie potrafi pogodzić wszystkie generacje widzów. Starsi przychodzą dlatego, że inteligentna i zręczna - bo to przypomina im czasy młodości, kiedy od farsy czy od dramatu przynajmniej tych dwóch zalet teatr z całą surowością wymagał. Młodych zachwyca atmosfera dwuznaczna i współczesna; mimo iż żyją - wegetują? - w jej oparach, nieczęsto zdarza się przecież oglądać na scenie sprawy i niepokoje naprawdę własne.
Utwór Francoise Sagan spełnia wszystkie, najbardziej różnorodne wymagania. Jest w miarę aforystyczny, cięty i dowcipny, spotykają się tutaj najlepsze cechy farsy francuskiej. A więc: oryginalny wielokąt małżeński (mąż, żona, kuzyn męża i brat żony), możliwie pełny i wyczerpujący przegląd postaw męskich wobec przygody miłosnej (pracowity "niedźwiedź", kochanek bezczelny i zdobywczy, kochanek znudzony), a kobiety - znów zgodnie z tradycją, chociaż od młodej autorki można by oczekiwać raczej wyznań - przedstawione są jako istoty tajemnicze, opętane przez demona erotyzmu: jedna oszalała, gdy jej odmówiono mężczyzny, druga, gdy go dla siebie znaleźć nie mogła, w sposób bardzo fetyszystyczny zakochała się w praszczurach rodu; i trzecia wreszcie, do której lgną wszyscy i która ze wszystkich z równie umiarkowanym zainteresowaniem i podnieceniem korzysta. Ale o "Zamku w Szwecji" nie można mówić tak jednoznacznie, atmosfera niepokoju i niepew